Mój mąż z odległej krainy – historia miłości w trudnych czasach
– Dlaczego nie możesz po prostu wrócić do siebie? – zapytała moja mama, patrząc na Jana z nieukrywaną niechęcią. Stałam wtedy w kuchni, trzymając w dłoniach kubek z herbatą, który drżał mi tak bardzo, że kilka kropel spadło na blat. Jan milczał, a ja czułam, jak napięcie wisi w powietrzu niczym gradowa chmura.
Jan przyjechał do naszego miasta z odległego Szczecina. Był wtedy młodym żołnierzem, wysłanym tu na służbę wojskową. Po zakończeniu służby nie wrócił do domu – został. Mówił, że nie miał dokąd wracać, że rodzina się rozpadła, a on sam nie czuł się już tam potrzebny. Wynajął małe mieszkanie na obrzeżach miasta i zaczął pracować jako magazynier. Wtedy jeszcze nie znałam go osobiście, ale słyszałam o nim od znajomych – o tym, jak próbował ułożyć sobie życie z dziewczyną poznaną w wojsku, ale ich związek rozpadł się szybciej, niż się zaczął.
Poznaliśmy się przypadkiem, w sklepie spożywczym. Zderzyliśmy się przy półce z makaronami. On przeprosił mnie z tym swoim charakterystycznym zachodniopomorskim akcentem i uśmiechnął się tak szczerze, że aż poczułam ciepło na policzkach. Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy – najpierw przypadkiem, potem już celowo. Zaczęliśmy rozmawiać, chodzić na spacery po parku, pić kawę w małych kawiarniach.
Moja rodzina od początku była przeciwna temu związkowi. Mama powtarzała: „On nie jest stąd. Nie zna naszych zwyczajów. Co on tu robi?”. Ojciec milczał, ale widziałam w jego oczach cień nieufności. Brat śmiał się ze mnie, że zakochałam się w „przyjezdnym”, jakby to było coś gorszego.
A jednak zakochałam się. Jan był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam – spokojny, opanowany, z poczuciem humoru i ogromną czułością. Potrafił słuchać, a jego dłonie były zawsze ciepłe i pewne. Kiedy poprosił mnie o rękę po roku znajomości, zgodziłam się bez wahania.
Ślub był skromny – tylko najbliższa rodzina i kilku przyjaciół. Mama płakała przez całą ceremonię, ale nie były to łzy szczęścia. Po weselu powiedziała mi: „Zobaczysz, jeszcze będziesz żałować”.
Początki naszego małżeństwa były trudne. Jan miał problemy ze znalezieniem stałej pracy – wszędzie patrzono na niego jak na obcego. Ja pracowałam w szkole jako nauczycielka języka polskiego i zarabiałam niewiele. Wynajmowaliśmy małe mieszkanie z przeciekającym dachem i grzybem na ścianach. Często kłóciliśmy się o pieniądze i przyszłość.
Najgorsze przyszło jednak później. Po dwóch latach małżeństwa Jan zaczął coraz częściej wracać do domu późno. Tłumaczył się nadgodzinami w pracy, ale czułam, że coś jest nie tak. Pewnego wieczoru znalazłam w jego telefonie wiadomości od kobiety o imieniu Marta. Pisała do niego czułe słowa, wysyłała zdjęcia.
Zamarłam. Przez całą noc nie mogłam zasnąć, przewracając się z boku na bok i próbując zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Rano postanowiłam z nim porozmawiać.
– Kim jest Marta? – zapytałam bez ogródek, kiedy tylko wszedł do kuchni.
Jan spuścił wzrok.
– To tylko koleżanka z pracy…
– Nie kłam mi! – krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu.
Przez chwilę milczał, potem usiadł naprzeciwko mnie i zaczął mówić – o tym, jak czuje się samotny w naszym mieście, jak trudno mu znaleźć swoje miejsce, jak bardzo tęskni za czymś, czego sam nie potrafi nazwać.
– Nie chciałem cię zranić – powiedział cicho. – Ale czasem czuję się tu obco… nawet przy tobie.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Z jednej strony rozumiałam jego tęsknotę za domem i poczucie wyobcowania, z drugiej – czułam się zdradzona i upokorzona.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Rozmawialiśmy tylko o sprawach codziennych: rachunkach, zakupach, pracy. W nocy leżeliśmy plecami do siebie i udawaliśmy, że śpimy.
W końcu Jan spakował walizkę i wyprowadził się do kolegi z pracy. Mama triumfowała – „A nie mówiłam?” – ale ja czułam tylko pustkę i żal.
Minęły miesiące. Próbowałam ułożyć sobie życie na nowo – spotykałam się ze znajomymi, zapisałam się na kurs tańca, zaczęłam więcej czytać. Ale za każdym razem, gdy widziałam pary spacerujące po parku albo słyszałam śmiech dzieci na placu zabaw, serce ściskało mi się z bólu.
Pewnego dnia Jan zadzwonił. Chciał się spotkać.
– Muszę ci coś powiedzieć – usłyszałam w słuchawce jego drżący głos.
Spotkaliśmy się w tej samej kawiarni, gdzie kiedyś zaczęła się nasza historia.
– Przepraszam – powiedział od razu. – Zawiodłem cię. Ale… ja naprawdę próbowałem tu być szczęśliwy. Może popełniłem błąd zostając tu po wojsku… Może powinniśmy byli spróbować gdzie indziej?
Patrzyłam na niego długo, próbując znaleźć w sobie odpowiedź.
– Może… Ale czy można uciec przed samym sobą? Czy miejsce naprawdę ma znaczenie? Czy to my byliśmy problemem… czy wszystko wokół nas?
Nie wiem do dziś. Czasem myślę o tym wszystkim i zastanawiam się: czy gdybyśmy byli odważniejsi albo bardziej cierpliwi… czy nasze życie potoczyłoby się inaczej? Czy można naprawdę zbudować szczęście na gruzach przeszłości?