Starość w cieniu zapomnienia: Historia Wojciecha Nowaka

— Tato, nie możemy inaczej. Po prostu nie damy rady — głos mojej córki, Magdy, drżał, choć starała się brzmieć stanowczo. Siedziałem wtedy na starym fotelu w salonie, patrząc przez okno na ogród, który sam sadziłem trzydzieści lat temu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to ostatni raz widzę ten widok.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Może wtedy, gdy zmarła Maria, moja żona. Może wcześniej — kiedy dzieci zaczęły dorastać i coraz rzadziej wracały do domu. Zawsze byłem dumny z tego, jak sobie radzą: Magda została lekarką w Poznaniu, Tomek prowadzi własną firmę budowlaną, a najmłodsza Ola wyjechała do Wrocławia na studia i już tam została. Myślałem, że wychowałem ich dobrze — na ludzi samodzielnych i odpowiedzialnych. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że ich dorosłość będzie oznaczała moją samotność.

Po śmierci Marii dom stał się cichy i zimny. Próbowałem sobie radzić: gotowałem proste obiady, sprzątałem, chodziłem na spacery do parku. Czasem odwiedzali mnie sąsiedzi albo wnuki — ale coraz rzadziej. Dzieci dzwoniły, pytając o zdrowie, ale zawsze w pośpiechu. „Tato, muszę kończyć, mam spotkanie” — słyszałem od Tomka. „Tato, przepraszam, ale dyżur mi się przedłużył” — mówiła Magda. Ola dzwoniła najrzadziej. Zawsze była tą najbardziej zamkniętą w sobie.

Zacząłem zapominać o rzeczach: klucze do domu, rachunki za prąd, daty urodzin wnuków. Pewnego dnia przewróciłem się na schodach i przez kilka godzin leżałem na podłodze, zanim sąsiadka przyszła zapytać, czy wszystko w porządku. To wtedy Magda zaczęła mówić o domu opieki.

— Tato, to nie jest kara. Tam będziesz miał opiekę, towarzystwo… — próbowała mnie przekonać.

— A wy? — zapytałem tylko. — Gdzie będziecie?

Nie odpowiedziała.

Przeprowadzka była jak pogrzeb za życia. Spakowali moje rzeczy do kilku kartonów: zdjęcia rodzinne, książki Sienkiewicza i Prusa, stary zegarek po ojcu. Dom pod Poznaniem był nowoczesny i czysty, ale pachniał środkami dezynfekującymi i starością. Wszędzie cisza przerywana odgłosami telewizora lub czyjegoś kaszlu.

Pierwsze tygodnie były najgorsze. Nie mogłem spać — tęskniłem za własnym łóżkiem i dźwiękami starego domu. Współlokatorzy byli zamknięci w sobie albo pogrążeni w demencji. Pielęgniarki były miłe, ale traktowały nas wszystkich jednakowo: jak dzieci albo pacjentów.

Czasem przychodziła Magda z wnuczką Zosią. Przynosiły ciasto i świeże owoce. Rozmawialiśmy o pogodzie i szkole Zosi. Nigdy nie pytały mnie o to, jak się czuję naprawdę.

Pewnego dnia Tomek odwiedził mnie sam. Usiadł naprzeciwko i długo milczał.

— Wiem, że jesteś zły — powiedział w końcu. — Ale nie mieliśmy wyboru.

— Zawsze jest wybór — odpowiedziałem cicho.

Spojrzał na mnie z wyrzutem.

— Pracuję po dwanaście godzin dziennie. Magda ma dyżury nocne. Ola… nawet nie chce rozmawiać o tym wszystkim. Nie możemy być przy tobie cały czas.

— Nie chciałem być ciężarem — powiedziałem tylko.

Tomek spuścił wzrok.

Z czasem nauczyłem się żyć według nowego rytmu: śniadanie o ósmej, gimnastyka o dziesiątej, obiad o dwunastej trzydzieści. Czasem ktoś umierał — wtedy przez kilka dni panowała cisza i wszyscy chodzili przygaszeni. Najbardziej brakowało mi rozmów z Marią. Często siadałem przy oknie i mówiłem do niej szeptem:

— Widzisz? Tak to się kończy… Zostaje się samemu.

Pewnego wieczoru usłyszałem kłótnię na korytarzu. Starsza pani krzyczała do swojego syna:

— Obiecałeś! Miałeś mnie nie zostawiać!

Syn milczał, potem wyszedł trzaskając drzwiami. Pomyślałem wtedy: ilu nas tu jest z podobną historią? Ilu z nas miało domy pełne śmiechu i dziecięcych głosów? Ilu z nas myślało, że rodzina to schronienie na zawsze?

Czasem rozmawiam z innymi mieszkańcami domu opieki. Pan Jerzy był nauczycielem matematyki; jego syn mieszka w Anglii i dzwoni raz w miesiącu. Pani Helena całe życie pracowała w bibliotece; jej córka przyjeżdża tylko na święta. Każdy z nas nosi w sobie żal i tęsknotę.

Najbardziej boli mnie to, że dzieci nie rozumieją mojej samotności. Dla nich jestem problemem logistycznym do rozwiązania: znaleźć miejsce, zapłacić rachunki, odwiedzić raz na jakiś czas. Dla mnie oni są całym światem — nawet jeśli ten świat już dawno się rozpadł.

Ostatnio Magda przyniosła mi zdjęcie całej rodziny z wakacji nad morzem sprzed lat.

— Pamiętasz? — zapytała cicho.

— Pamiętam wszystko — odpowiedziałem i poczułem łzy pod powiekami.

Czasem zastanawiam się: czy mogłem coś zrobić inaczej? Czy gdybym był mniej dumny albo bardziej otwarty po śmierci Marii, dzieci byłyby bliżej? Czy to naprawdę musiało tak się skończyć?

Patrzę przez okno na szare niebo nad Poznaniem i myślę: czy starość zawsze musi oznaczać samotność? Czy rodzina to tylko wspomnienie z przeszłości? Może ktoś z was zna odpowiedź.