Pod polskim niebem: Ucieczka od codzienności
— Nie kocham cię już, Piotrze. — Moje słowa zawisły w powietrzu jak ciężka mgła. Patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby próbował zrozumieć, czy to żart, czy może zły sen. W kuchni pachniało jeszcze kawą, a za oknem szarzał listopadowy poranek. Nasze życie — dom w podwarszawskim Piasecznie, rutyna, wspólne śniadania — właśnie się kończyło. Widziałam, jak jego ramiona opadają bezradnie, a w oczach pojawia się coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam: czyste przerażenie.
— Co ty mówisz? — wyszeptał w końcu. — Przecież mamy wszystko…
Miał rację. Mieliśmy wszystko, oprócz mnie samej. Od miesięcy czułam się jak cień we własnym życiu. Każdy dzień był powtórzeniem poprzedniego: praca w urzędzie, zakupy, gotowanie, wieczorne seriale. Nawet nasze rozmowy były przewidywalne jak prognoza pogody. Czułam się jakbym tonęła w tej codzienności, a Piotr — choć dobry, czuły i odpowiedzialny — nie potrafił mnie już uratować.
— Muszę wyjechać — powiedziałam cicho. — Do Holandii. Dostałam tam pracę.
Nie pamiętam już, co odpowiedział. Pamiętam tylko ciszę i dźwięk własnego serca bijącego jak szalone. Spakowałam walizkę w godzinę. Mama zadzwoniła akurat wtedy, gdy zamykałam drzwi.
— Co ty wyprawiasz, Aniu? — krzyczała przez telefon. — Zostawiasz męża? Dom? Wszystko?
Nie umiałam jej odpowiedzieć. Bo czy można wyjaśnić komuś, że ucieka się nie przed kimś, ale przed samą sobą?
W Amsterdamie przywitał mnie deszcz i chłód. Nowe mieszkanie było małe i zimne, a sąsiedzi — uprzejmi, ale zdystansowani. Praca w polsko-holenderskiej firmie okazała się monotonna, a wieczory dłużyły się niemiłosiernie. Tęskniłam za zapachem polskiego chleba i głosem mamy w słuchawce. Ale najbardziej tęskniłam za poczuciem sensu.
Każdego dnia zadawałam sobie pytanie: po co to wszystko? Czy naprawdę można zacząć od nowa? Czy można zostawić za sobą winę?
Piotr pisał do mnie codziennie przez pierwszy miesiąc. Najpierw były to krótkie wiadomości: „Jestem zły, ale rozumiem”. Potem dłuższe: „Może powinniśmy spróbować terapii?”. W końcu przestał pisać wcale. Mama przysyłała mi zdjęcia kota i pytała, kiedy wrócę do domu.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie siostra.
— Anka, co ty tam robisz? — zapytała bez ogródek. — Myślisz, że tu jest lepiej bez ciebie? Mama płacze codziennie, Piotr chodzi jak cień…
— Muszę być sama — odpowiedziałam drżącym głosem. — Muszę zrozumieć, kim jestem.
— A jeśli nigdy nie zrozumiesz?
Zamilkłam. Bo właśnie tego bałam się najbardziej.
W pracy poznałam Ewę — Polkę, która mieszkała w Holandii od dziesięciu lat. Zaprosiła mnie na kawę do swojego mieszkania pełnego książek i zdjęć z podróży.
— Wiesz, ja też kiedyś uciekłam — powiedziała nagle. — Myślałam, że tu będzie łatwiej. Ale wszędzie zabierasz siebie ze sobą.
Patrzyłam na nią długo. Miała w oczach spokój, którego mi brakowało.
— I co zrobiłaś?
— Przestałam uciekać. Zaczęłam żyć tu i teraz.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, słuchając deszczu bębniącego o parapet. Czy ja też mogę przestać uciekać?
Minęły miesiące. Nauczyłam się jeździć rowerem po amsterdamskich kanałach i zamawiać kawę po niderlandzku. Zaczęłam pisać dziennik i chodzić na terapię. Ale poczucie winy nie znikało.
W Wielkanoc wróciłam do Polski na kilka dni. Mama przywitała mnie łzami i milczeniem. Piotr nie przyszedł na spotkanie.
Wieczorem usiadłyśmy z mamą przy kuchennym stole.
— Dlaczego to zrobiłaś? — zapytała cicho.
— Bo nie umiałam już oddychać — odpowiedziałam szczerze.
Mama spojrzała na mnie ze smutkiem.
— Może czasem trzeba nauczyć się oddychać razem z innymi?
Nie spałam tej nocy. Przeglądałam stare zdjęcia: ślubne, rodzinne, z dzieciństwa. Zrozumiałam wtedy, że nie da się uciec od własnej historii.
Dziś znów jestem w Amsterdamie. Czasem czuję się tu wolna jak nigdy wcześniej; czasem samotna jak nigdy dotąd. Każdego dnia uczę się siebie na nowo.
Czy można naprawdę uciec od tego, kim się jest? A może prawdziwa odwaga to nie ucieczka, tylko pogodzenie się ze sobą? Co wy o tym myślicie?