Jak mój własny syn niemal wyrzucił mnie z domu – historia Heleny Kowalskiej
– Mamo, czy możesz przestać chodzić po kuchni? Dzieci śpią! – głos mojej synowej, Magdy, przeszył ciszę jak nóż. Stałam z kubkiem herbaty w dłoni, próbując nie rozlać gorącego napoju na podłogę. Była godzina dwudziesta druga, a ja po raz kolejny czułam się jak nieproszony gość we własnym domu.
Mam na imię Helena Kowalska. Sześćdziesiąt pięć lat życia, z czego większość w samotności. Mój mąż zginął w wypadku samochodowym, kiedy Jacek miał cztery lata, a Kasia ledwie dziewięć. Od tamtej pory byłam wszystkim – matką, ojcem, przyjacielem i powiernikiem. Pracowałam na dwa etaty w szpitalu jako pielęgniarka, nie oszczędzając siebie. Dzieciom nigdy niczego nie brakowało – ani ciepła, ani obiadu, ani nowych butów na zimę. Zawsze powtarzałam sobie: „Jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko do matury Jacka, potem będzie łatwiej”.
Kiedy dzieci dorosły, Kasia wyjechała do Gdańska, założyła rodzinę i widywałyśmy się rzadko. Jacek został w Warszawie. Skończył studia, poznał Magdę i szybko się pobrali. Byłam szczęśliwa, widząc jak układa sobie życie. Kiedy urodziły się bliźniaki – Antek i Franek – Jacek poprosił mnie o pomoc. „Mamo, Magda wraca do pracy, a my nie mamy pieniędzy na nianię. Czy mogłabyś się wprowadzić do nas na jakiś czas?” – zapytał pewnego dnia.
Nie zastanawiałam się długo. Przecież to moje wnuki! Spakowałam kilka rzeczy i przeniosłam się do ich trzypokojowego mieszkania na Ursynowie. Na początku wszystko wydawało się w porządku. Pomagałam przy dzieciach, gotowałam obiady, sprzątałam. Magda była wdzięczna – przynajmniej tak mi się wydawało.
Z czasem jednak zaczęłam zauważać drobne zmiany. Magda coraz częściej zamykała się w sypialni z telefonem, a Jacek wracał coraz później z pracy. Dzieci rosły, a ja stawałam się coraz bardziej niewidzialna. Pewnego dnia usłyszałam rozmowę przez drzwi:
– Jacek, twoja mama znowu przestawiła moje rzeczy w kuchni! Nie mogę niczego znaleźć!
– Magda, przecież ona tylko chce pomóc…
– Ale to jest NASZE mieszkanie! Ile jeszcze to potrwa?
Serce mi ścisnęło. „Nasze mieszkanie” – a gdzie moje miejsce? Przecież oddałam im wszystko: czas, zdrowie, nawet własną przestrzeń.
Zaczęły się drobne uszczypliwości. Magda poprawiała mnie przy dzieciach: „Babcia nie wie, jak teraz wychowuje się dzieci” albo „Nie dawaj im tyle cukru”. Czułam się coraz bardziej niepotrzebna. Zaczęłam unikać wspólnych posiłków, zamykałam się w swoim pokoju – dawnym gabinecie Jacka.
Pewnego wieczoru Jacek wszedł do mnie bez pukania.
– Mamo, musimy porozmawiać.
– Słucham cię.
– Magda jest zmęczona tą sytuacją… Ja też. Może powinnaś pomyśleć o czymś swoim? Może wrócisz do siebie?
Zaniemówiłam. „Do siebie” – ale przecież sprzedałam swoje mieszkanie po śmierci mamy Jacka, żeby pomóc mu spłacić kredyt! Nie miałam już dokąd wracać.
– Jacek… Przecież nie mam już swojego mieszkania…
– No tak… Ale może mogłabyś zamieszkać u Kasi? Albo znaleźć coś niedużego na wynajem?
Łzy napłynęły mi do oczu. Siedziałam tam jak zbędny mebel, którego nikt już nie chce.
Następne tygodnie były koszmarem. Magda przestała ze mną rozmawiać, dzieci patrzyły na mnie z niepokojem – pewnie wyczuwały napiętą atmosferę. Czułam się jak cień we własnym domu.
Pewnej nocy usłyszałam płacz Antka. Wstałam i poszłam do jego pokoju.
– Babciu, boję się…
Przytuliłam go mocno.
– Jestem tutaj, kochanie. Zawsze będę przy tobie.
Rano Magda zrobiła mi awanturę:
– Prosiłam cię, żebyś nie wchodziła do dzieci w nocy! Rozbudzasz ich!
– Ale Antek płakał…
– To nie twoja sprawa!
Po tej rozmowie podjęłam decyzję. Zadzwoniłam do Kasi i opowiedziałam jej wszystko.
– Mamo, przyjedź do nas – powiedziała bez wahania.
Spakowałam walizkę i wyszłam z mieszkania Jacka bez słowa pożegnania. Nikt mnie nie zatrzymał.
W Gdańsku Kasia przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Jej mąż był ciepły i serdeczny, wnuczka Ola tuliła się do mnie każdego ranka. Ale serce bolało mnie za każdym razem, gdy myślałam o Jacku i chłopcach.
Po kilku tygodniach dostałam list od Jacka:
„Mamo, przepraszam za wszystko. Chłopcy pytają o ciebie codziennie. Magda też żałuje swoich słów… Czy możemy zacząć od nowa?”
Nie wiem, czy potrafię wybaczyć tak łatwo. Czy matczyna miłość naprawdę powinna być bezwarunkowa? Czy można zapomnieć o bólu odrzucenia przez własne dziecko?
Czasem patrzę w okno i zastanawiam się: ile jeszcze matka może poświęcić dla swoich dzieci? I czy kiedykolwiek doczeka się wdzięczności?