Mam 58 lat i mieszkam sama, ale nie czuję się samotna – historia Marii z Zabrza

Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na krześle. – Mamo, nie możesz tak wtrącać się w moje życie! – krzyknął mój syn, Michał, zanim wybiegł z mieszkania. Zostałam sama w kuchni, z rękami drżącymi nad filiżanką herbaty. To był trzeci raz w tym miesiącu, kiedy pokłóciliśmy się o jego żonę. A ja miałam tylko dobre intencje…

Mam 58 lat. Mieszkam sama w Zabrzu, w bloku z wielkiej płyty. Kiedyś myślałam, że samotność będzie dla mnie jak wyrok – a dziś wiem, że to tylko kolejny etap życia. Ale zanim nauczyłam się tej mądrości, przeszłam przez piekło.

Mój mąż, Andrzej, zostawił mnie dla młodszej kobiety, gdy miałam 43 lata. Byłam wtedy księgową w kopalni i całe życie podporządkowałam rodzinie. Pamiętam dzień, kiedy wrócił późno do domu i powiedział: – Maria, zakochałem się. Wyprowadzam się do Ewy. – Myślałam, że umrę z bólu. Michał miał wtedy 16 lat i zamknął się w sobie na długie miesiące. Przez lata próbowałam być matką i ojcem jednocześnie.

Najgorsze były święta. Siedzieliśmy we dwoje przy stole, a ja udawałam przed synem, że wszystko jest w porządku. – Mamo, nie musisz się uśmiechać – powiedział kiedyś cicho. – Wiem, że ci ciężko. –

Po rozwodzie musiałam nauczyć się żyć od nowa. Siostra, Halina, powtarzała: – Maria, nie możesz wiecznie żyć przeszłością! Idź do ludzi! – Ale jak miałam to zrobić? W pracy patrzyli na mnie z litością. Sąsiadki szeptały za plecami.

Michał dorastał szybko. Zdał maturę i wyjechał na studia do Krakowa. Zostałam sama. Przez pierwsze miesiące chodziłam po mieszkaniu jak cień. Dopiero kiedy Halina przyjechała pewnego dnia z walizką i oznajmiła: – Przenoszę się do ciebie na jakiś czas, bo u mnie w domu piekło – coś się we mnie przełamało.

Halina była moim przeciwieństwem: głośna, energiczna, zawsze miała coś do powiedzenia. Przez kilka miesięcy mieszkałyśmy razem i choć czasem miałam jej dość, to dzięki niej zaczęłam wychodzić z domu. Zapisała mnie na kurs tańca dla pań po pięćdziesiątce. – Maria, życie się nie kończy po rozwodzie! – śmiała się.

Ale nasza relacja nie była łatwa. Halina miała swoje demony – jej mąż pił, dzieci nie chciały z nią rozmawiać. Często wieczorami płakała w kuchni. – Ty przynajmniej masz syna, który cię kocha – mówiła z żalem.

Kiedy Michał poznał Karolinę, byłam szczęśliwa. Wreszcie miał kogoś bliskiego. Ale szybko okazało się, że Karolina ma silny charakter i nie zamierza pozwolić mi na zbytnią bliskość z synem. Zaczęły się drobne spięcia: o to, kto gotuje lepszy rosół; o to, czy Michał powinien odwiedzać mnie co tydzień.

Pewnego dnia Karolina zadzwoniła do mnie:
– Pani Mario, proszę nie dzwonić do Michała codziennie. On ma teraz własną rodzinę.
Zatkało mnie. Przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie.

Michał próbował łagodzić sytuację:
– Mamo, Karolina jest przewrażliwiona… Ale proszę cię, daj nam trochę przestrzeni.

Czułam się odrzucona przez własnego syna. Halina dolewała oliwy do ognia:
– Widzisz? Oddałaś mu wszystko, a teraz nawet nie możesz zadzwonić!

Przez kilka miesięcy nasze kontakty były chłodne. Michał rzadko przyjeżdżał. Czułam się coraz gorzej – bolały mnie plecy, serce waliło jak oszalałe nocami ze strachu przed przyszłością.

Wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego: Halina zachorowała na raka piersi. To był szok dla całej rodziny. Pomagałam jej jak mogłam – jeździłam z nią na chemioterapię do Katowic, gotowałam obiady dla jej dzieci (choć one prawie nie odzywały się do matki). W szpitalu Halina szeptała:
– Maria… przepraszam za wszystko… Ty zawsze byłaś silniejsza ode mnie.

Po śmierci Haliny zostałam sama jak nigdy dotąd. Michał przyjechał na pogrzeb z Karoliną i ich małą córeczką Zuzią. Patrzyłam na wnuczkę i łzy ciekły mi po policzkach – ze szczęścia i bólu jednocześnie.

Po pogrzebie Michał został ze mną na noc.
– Mamo… przepraszam za wszystko… Wiem, że cię zaniedbałem.
Objął mnie mocno i pierwszy raz od lat poczułam się potrzebna.

Od tamtej pory nasze relacje powoli zaczęły się poprawiać. Karolina nadal była chłodna, ale starała się być uprzejma dla mnie przy dziecku.

Zaczęłam żyć dla siebie: zapisałam się na kurs języka włoskiego (zawsze marzyłam o podróży do Rzymu), zaczęłam chodzić na spacery po Parku Dubiela i spotykać się z sąsiadkami na kawie.

Czasem wieczorami siadam sama w kuchni i myślę o przeszłości: o zdradzie Andrzeja, o śmierci Haliny, o tym jak bardzo bolało mnie odrzucenie przez syna. Ale potem patrzę na zdjęcie Zuzi na lodówce i wiem, że warto było przetrwać te wszystkie burze.

Samotność? To nie liczba osób w mieszkaniu. To stan serca.

Dziś mam 58 lat i czuję się silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Czy żałuję czegoś? Może tylko tego, że tak długo pozwalałam innym decydować o moim szczęściu.

A Wy? Czy też musieliście nauczyć się samotności od nowa? Czy można być szczęśliwym mimo pustego mieszkania? Czekam na Wasze historie.