Po śmierci teściowej odkryłam prawdę: Czy można kochać kogoś, kto nigdy cię nie zaakceptował?
„Nie, Marto, to nie jest twoja kawa. Ja wiem, jak mój syn lubi pić!” – głos pani Haliny odbił się echem od ścian naszej ciasnej kuchni w bloku na warszawskim Mokotowie. Stałam z drżącymi rękami, próbując nie rozlać kawy na świeżo wyprany obrus. To był kolejny poranek, kiedy zadawałam sobie pytanie: czy kiedykolwiek będę dla niej wystarczająco dobra? Trzydzieści lat byłam synową, nigdy córką. Zawsze krok za nią, zawsze ostrożna, zawsze cicha.
Mój mąż, Paweł, był jej jedynym dzieckiem. Poznaliśmy się na Uniwersytecie Warszawskim, zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia, a ona od razu wiedziała, że nie jestem „tą właściwą”. „Pawle, ona nie jest z naszej rodziny. Jej ojciec to zwykły kierowca autobusu, a my jesteśmy lekarzami od pokoleń” – mówiła szeptem, ale wystarczająco głośno, bym słyszała każde słowo. Pierwszy raz przez nią płakałam jeszcze przed ślubem.
Pierwszy rok naszego małżeństwa był piekłem. Mieszkaliśmy z teściową, bo nie było nas stać na własne mieszkanie. Każdego ranka sprawdzała, czy dobrze pościeliłam łóżko Pawła, każdego wieczoru poprawiała talerze na stole. Paweł milczał. „Wiesz, jaka jest mama” – powtarzał. Nie wiedziałam. Nie wiedziałam, że można być tak niewidzialnym we własnym życiu.
Kiedy zaszłam w ciążę, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że może pokocha mnie przez wnuka. Ale ona tylko powiedziała: „Oby to był chłopiec.” Urodziła się dziewczynka – Zosia. Nigdy nie przyszła jej popilnować, nigdy nie przyniosła prezentu na urodziny. Siedziała w kącie i patrzyła na mnie jak na złodziejkę.
Lata mijały. Przywykłam do jej uwag i chłodu w oczach. Nauczyłam się milczeć i znosić wszystko dla Pawła i Zosi. Rodzinne spotkania były areną jej drobnych złośliwości: „Marta nie umie zrobić sernika jak ja”, „Paweł schudł od kiedy się ożenił”, „Zosia ma mój nos, dzięki Bogu.”
Pewnego dnia, gdy Paweł był w pracy, a Zosia u koleżanki, siedziałam z teściową w salonie. Patrzyła przez okno i powiedziała: „Wiesz, Marto, wiele poświęciłam dla mojego syna.” Skinęłam głową, nie wiedząc co odpowiedzieć. „Mam nadzieję, że ty też będziesz umiała.”
Nigdy jej nie powiedziałam, jak bardzo boli mnie jej brak akceptacji. Nigdy nie wyznałam, ile razy chciałam odejść. Po prostu milczałam i starałam się być lepsza.
Kiedy zeszłej zimy Halina zmarła nagle na udar, Paweł i ja porządkowaliśmy jej rzeczy. W starej puszce po herbacie znalazłam list zaadresowany do mnie. Pismo koślawe, tusz wyblakły:
„Droga Marto,
Jeśli czytasz ten list, to znaczy, że mnie już nie ma. Wiem, że nie ułatwiłam ci życia. Wiem też, że wiele razy przez mnie płakałaś. Nie potrafiłam inaczej – wychowałam się w domu, gdzie uczuć się nie okazywało. Byłaś dobrą żoną dla mojego syna i dobrą matką dla mojej wnuczki. Może nie umiałam ci tego powiedzieć, ale byłaś lepsza niż zasłużyłam.
Mam nadzieję, że mi wybaczysz, że nie kochałam cię tak, jak powinnam.
Twoja teściowa Halina.”
Trzymałam ten list w rękach i płakałam jak dziecko. Paweł objął mnie pierwszy raz od lat tak mocno, że myślałam, iż serce mi pęknie od bólu i ulgi jednocześnie.
Następnego dnia poszłam sama na cmentarz. Stałam przed jej nagrobkiem i pytałam siebie: Czy można kochać kogoś, kto nigdy cię nie zaakceptował? Czy moje starania były daremne?
Zosia powiedziała mi później: „Mamo, jesteś najlepszą babcią na świecie.” Wtedy zrozumiałam – może nie byłam córką Haliny, ale jestem matką dla Zosi.
I teraz piszę to wszystko i pytam was: Ile razy próbowaliście być zaakceptowani tam, gdzie was nie chciano? Czy warto walczyć o miłość, która nigdy nie nadchodzi?