Dopóki lampa płonie, nie wszystko stracone – opowieść Marty Aleksiejewnej
Na klatce schodowej unosił się zapach duszonej kapusty i starego przewodu elektrycznego. Ten znajomy wieczorny aromat wciskał się przez szpary w drzwiach, opadał na ramiona jak wspomnienie, które nie chce odejść. Ten sam zapach był tu, gdy byłam jeszcze młoda, gdy po domu biegały dzieci, dźwięczały garnki, a życie, choć skromne, było głośne. Teraz siedzę przy kuchennym stole, patrząc na migoczącą lampę nad głową i zastanawiam się, czy to światło zgaśnie szybciej niż moja nadzieja.
– Mamo, ile razy mam ci powtarzać? Nie możesz zostawiać światła w przedpokoju na całą noc! – głos mojej córki, Agaty, przeszywa ciszę mieszkania. Jest zmęczona, wróciła z pracy w szpitalu, a ja wiem, że nie powinnam jej denerwować. Ale boję się ciemności. Boję się tej pustki, która wypełnia mieszkanie, gdy gasną wszystkie światła i zostaję sama z własnymi myślami.
– Przepraszam, Agatko. Po prostu… – zaczynam tłumaczyć, ale ona już nie słucha. Wzdycha ciężko i znika za drzwiami swojego pokoju. Słyszę cichy trzask zamka. Znowu jestem sama.
Kiedyś było inaczej. Kiedyś w tym domu śmialiśmy się razem z mężem, Staszkiem. Dzieci – Agata i Tomek – biegały po korytarzu, przewracając się o własne nogi. Gotowałam dla nich zupę ogórkową i pierogi z serem. Staszek wracał z pracy w fabryce i całował mnie w czoło. Byliśmy biedni, ale szczęśliwi. A potem wszystko zaczęło się sypać.
Najpierw Staszek zachorował. Rak płuc zabrał go szybciej niż ktokolwiek się spodziewał. Tomek miał wtedy siedemnaście lat i nie potrafił sobie poradzić ze stratą ojca. Zaczął znikać na całe noce, wracał pijany albo w ogóle nie wracał. Kłóciliśmy się coraz częściej. W końcu wyjechał do Anglii za pracą i od tamtej pory widziałam go tylko raz – na pogrzebie babci.
Agata została ze mną. Zawsze była odpowiedzialna, zawsze pomagała mi w domu. Ale odkąd zaczęła pracować jako pielęgniarka, coraz częściej widzę w jej oczach zmęczenie i żal. Jakby miała mi za złe, że nie potrafię być samodzielna. Że jestem ciężarem.
Czasem myślę o Tomku. Czy jeszcze pamięta smak mojej zupy? Czy wspomina nasze spacery nad Wisłą? Pisałam do niego setki listów, ale rzadko odpowiadał. Ostatni raz zadzwonił dwa lata temu na święta. Powiedział tylko: „Mamo, nie mogę przyjechać. Praca.” Potem cisza.
Wczoraj wieczorem zadzwoniła sąsiadka z dołu, pani Jadwiga.
– Pani Marto, czy wszystko w porządku? Słyszałam hałas u pani…
– Nic się nie stało, pani Jadziu. To tylko kot strącił doniczkę – skłamałam.
Nie chciałam przyznać się do tego, że upadłam w łazience i przez chwilę nie mogłam wstać. Nie chciałam być dla nikogo problemem.
Dziś rano Agata znów była zdenerwowana.
– Mamo, musisz zacząć myśleć o domu opieki! Ja nie dam rady wszystkiego sama! – krzyknęła nagle przy śniadaniu.
Zamarłam z łyżką kaszy w dłoni. Dom opieki? Czy naprawdę jestem już tylko ciężarem?
– Agatko… ja…
– Nie rozumiesz? Ja też mam swoje życie! – jej głos drżał od emocji.
Patrzyłam na nią długo. Widziałam w niej siebie sprzed lat – młodą kobietę rozdartą między obowiązkiem a własnymi marzeniami. Czy ja też byłam kiedyś tak surowa dla swojej matki?
Wieczorem długo siedziałam przy oknie. Patrzyłam na migoczące światła miasta i myślałam o tym wszystkim, co straciłam. O Staszku, o Tomku, o Agacie… O sobie samej.
Nagle usłyszałam dźwięk telefonu. Wiadomość od Tomka:
„Mamo, przepraszam za milczenie. Wiem, że cię zawiodłem. Chciałbym przyjechać na Wielkanoc.”
Łzy napłynęły mi do oczu. Może jeszcze nie wszystko stracone?
Następnego dnia Agata przyszła do kuchni cichsza niż zwykle.
– Przepraszam za wczoraj – powiedziała cicho. – Po prostu jestem zmęczona…
Objęłam ją delikatnie.
– Wiem, kochanie. Ja też czasem się boję.
Siedziałyśmy tak przez chwilę w milczeniu.
Wieczorem znów zapaliłam lampę w przedpokoju. Patrzyłam na jej ciepłe światło i myślałam o tym wszystkim, co jeszcze może się wydarzyć.
Czy naprawdę można odzyskać rodzinę? Czy wystarczy jedna rozmowa, jedno przebaczenie? Dopóki lampa płonie – dopóki tli się nadzieja – może nie wszystko jest stracone?