Kiedy mój mąż zażądał ode mnie czynszu – historia rozpadu naszego życia
– To chyba jakiś żart, prawda? – zapytałam, patrząc na Michała, który stał w kuchni z założonymi rękami. W jego oczach nie było śladu wahania. – Nie, Aniu. Skoro pracujesz, powinnaś płacić połowę czynszu. Tak będzie sprawiedliwie.
W tej chwili świat mi się zatrzymał. Nasz synek, Staś, spał w pokoju obok, a ja czułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Przez ostatnie miesiące robiłam wszystko, by pogodzić opiekę nad dzieckiem z nową pracą na pół etatu w pobliskiej bibliotece. Michał zawsze powtarzał, że rodzina jest najważniejsza, że razem damy radę. A teraz… teraz mówił do mnie jak do współlokatorki.
– Przecież to nasz dom – wyszeptałam. – Nasza rodzina…
– Właśnie dlatego musimy być uczciwi wobec siebie – odpowiedział chłodno. – Ja płacę rachunki, ty możesz dorzucić się do czynszu i kupować pieluchy dla Stasia. To nie jest nic niezwykłego.
Wiedziałam, że ostatnio było nam ciężko. Michał stracił część zleceń jako grafik, a ja długo nie mogłam znaleźć pracy po urlopie macierzyńskim. Ale nigdy nie sądziłam, że dojdziemy do punktu, w którym będziemy rozliczać się jak obcy ludzie.
Przez kolejne dni chodziłam jak cień. W pracy starałam się uśmiechać do czytelników, ale w środku czułam się pusta. Wieczorami patrzyłam na śpiącego Stasia i zastanawiałam się, jak to możliwe, że wszystko tak się zmieniło. Jeszcze rok temu planowaliśmy wspólne wakacje nad morzem, śmialiśmy się z drobnych niepowodzeń i marzyliśmy o drugim dziecku.
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę i zapytałam Michała:
– Co się z nami stało? Dlaczego traktujesz mnie jak współlokatorkę?
Westchnął ciężko, nie patrząc mi w oczy.
– Nie rozumiesz… Ja po prostu mam już dość tego ciągłego liczenia pieniędzy. Mam wrażenie, że wszystko jest na mojej głowie. Ty wróciłaś do pracy i… może tak będzie łatwiej.
– Łatwiej? – powtórzyłam z goryczą. – Łatwiej rozliczać się z żony? Łatwiej udawać, że nie jesteśmy rodziną?
Nie odpowiedział. Tylko wzruszył ramionami i wyszedł do drugiego pokoju.
Zaczęliśmy żyć obok siebie. Każde z nas miało swoje obowiązki, swoje wydatki i swoje milczenie. Nawet Staś wyczuwał napięcie – coraz częściej płakał bez powodu, a ja czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego dnia przyszła do mnie mama. Usiadła przy stole i spojrzała mi prosto w oczy.
– Aniu, co się dzieje? Wyglądasz na zmęczoną i smutną.
Nie wytrzymałam. Zaczęłam płakać jak dziecko.
– Mamo… Michał chce, żebym płaciła czynsz i kupowała pieluchy dla Stasia. Jakbyśmy byli obcymi ludźmi…
Mama objęła mnie ramieniem.
– Kochanie… Małżeństwo to nie tylko rachunki i podział obowiązków. To przede wszystkim wsparcie i zaufanie. Jeśli tego zabraknie…
Nie dokończyła. Wiedziałam, co chciała powiedzieć.
Wieczorem długo rozmawiałam z Michałem. Próbowałam mu wytłumaczyć, że czuję się odrzucona i samotna, że potrzebuję partnera, a nie księgowego. On jednak był nieugięty.
– Może po prostu za bardzo się różnimy – powiedział cicho. – Może lepiej będzie, jeśli każdy pójdzie swoją drogą.
Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne. Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak para nieznajomych pod jednym dachem. Każdego dnia zastanawiałam się, czy to już koniec naszego małżeństwa.
W końcu podjęliśmy decyzję o separacji. Michał wynajął kawalerkę na drugim końcu miasta, a ja zostałam ze Stasiem w naszym mieszkaniu. Było mi ciężko – finansowo i emocjonalnie – ale poczułam też ulgę. Nie musiałam już codziennie udawać przed sobą i synem, że wszystko jest w porządku.
Dziś mija pół roku od tamtych wydarzeń. Staś rośnie zdrowo, a ja nauczyłam się radzić sobie sama. Czasem spotykam Michała na spacerze z synem – rozmawiamy spokojnie, ale już bez dawnych emocji.
Często zastanawiam się, gdzie popełniliśmy błąd. Czy można było uratować nasze małżeństwo? Czy pieniądze naprawdę są ważniejsze niż zaufanie i bliskość?
Może każda rodzina musi przejść swoją próbę ognia… Ale czy zawsze musi to oznaczać koniec wspólnej drogi? Jak myślicie?