Miłość, która rozdarła moją rodzinę

Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na krześle. – Znowu! – syknęła moja teściowa, siedząc naprzeciwko mnie przy kuchennym stole. – Twój mąż nie ma za grosz szacunku do domu! – dodała, patrząc na mnie z wyrzutem. Przez chwilę miałam ochotę odpowiedzieć jej coś kąśliwego, ale tylko zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą. W powietrzu wisiała burza – czułam ją w każdym mięśniu.

Nazywam się Zofia. Mam czterdzieści dwa lata, dwoje dzieci i męża, którego już nie poznaję. Jeszcze kilka miesięcy temu myślałam, że jestem szczęśliwa. Mieszkamy w niewielkim domu pod Warszawą, który wyremontowaliśmy własnymi rękami. Pracuję jako nauczycielka polskiego w liceum, a mój mąż, Marek, prowadzi własną firmę budowlaną. Nasze życie było zwyczajne: praca, dzieci, kredyt hipoteczny i niedzielne obiady u teściowej.

Ale wszystko zaczęło się sypać pewnego listopadowego wieczoru. Marek wrócił późno, śmierdział papierosami i czymś jeszcze – perfumami? Zawsze był domatorem, a nagle zaczął znikać na całe wieczory. Tłumaczył się robotą, przetargami, spotkaniami z klientami. Ale ja czułam, że coś jest nie tak.

– Mamo, tata znowu nie wróci na kolację? – zapytała mnie Basia, nasza starsza córka. Miała wtedy piętnaście lat i była już za mądra na bajki o pracy po godzinach.

– Ma dużo pracy – odpowiedziałam cicho.

– Przestań go usprawiedliwiać – wtrąciła się teściowa. – Ja ci mówiłam od początku: Marek to nie jest facet dla ciebie. Za dużo sobie pozwalasz.

Zacisnęłam zęby. Nie chciałam kłótni przy dzieciach. Ale w środku gotowałam się ze złości i bezsilności.

Kilka dni później znalazłam w jego kurtce paragon z restauracji w centrum Warszawy. Dwie osoby, kolacja za trzysta złotych. Znałam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że sam nigdy by tyle nie wydał. Serce mi zamarło.

Wieczorem czekałam na niego do północy. Gdy wszedł do domu, od razu zaczęłam:

– Marek, musimy porozmawiać.

– Teraz? Jestem zmęczony.

– Teraz. Z kim byłeś w tej restauracji?

Zamarł. Przez chwilę patrzył na mnie jak na obcą osobę.

– Z klientem.

– Klientem? To ciekawe, bo zamówiliście prosecco i deser dla dwojga.

Wzruszył ramionami.

– Zosia, przesadzasz. Pracuję ciężko dla tej rodziny!

– Nie kłam mi prosto w oczy!

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach strach. Nie gniew – strach. I wtedy zrozumiałam: on mnie zdradza.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak w złym śnie. Marek coraz częściej znikał z domu. Basia zamknęła się w sobie, młodszy syn Kuba zaczął mieć problemy w szkole. Teściowa codziennie wbijała mi szpile:

– Gdybyś była lepszą żoną, Marek nie szukałby szczęścia gdzie indziej!

Pewnego dnia nie wytrzymałam.

– Może gdyby pani syn miał więcej odwagi i szacunku do rodziny, nie musiałabym znosić tych upokorzeń! – wykrzyczałam jej prosto w twarz.

Wybiegła z kuchni trzaskając drzwiami.

Zaczęłam śledzić Marka. Wiem, jak to brzmi – desperacko i żałośnie. Ale musiałam wiedzieć prawdę. Pewnego piątku zobaczyłam go pod centrum handlowym w Piasecznie. Stał przy samochodzie z kobietą o rudych włosach. Śmiali się, ona dotknęła jego ramienia. Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce.

Wieczorem czekałam na niego w salonie.

– Kim jest ta kobieta? – zapytałam bez ogródek.

Zbladł.

– To tylko koleżanka z pracy.

– Nie kłam! Widziałam was razem! Marek… czy ty mnie zdradzasz?

Przez chwilę milczał. Potem spuścił głowę.

– Zosia… ja… nie wiem, co się ze mną dzieje. Przepraszam.

Nie płakałam. Byłam zbyt wściekła i upokorzona.

– Masz dwie godziny na spakowanie rzeczy i wyniesienie się do swojej kochanki – powiedziałam lodowatym głosem.

Nie protestował. Spakował torbę i wyszedł bez słowa.

Następne tygodnie były piekłem. Teściowa przestała się do mnie odzywać. Basia obwiniała mnie o rozpad rodziny:

– Gdybyś była bardziej wyrozumiała…

Kuba płakał nocami i pytał: – Mamo, czy tata już nas nie kocha?

A ja? Ja próbowałam nie zwariować. Chodziłam do pracy jak automat, gotowałam obiady, prałam ubrania i płakałam pod prysznicem.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie ta kobieta – Justyna.

– Zofia? Wiem, że to trudne… ale Marek jest zagubiony. On cię kocha… tylko…

– Proszę mi nie mówić o moim mężu! – przerwałam jej i rozłączyłam się.

Wieczorem zadzwoniła moja mama:

– Córeczko… wróć do nas na wieś choć na kilka dni. Odpoczniesz od tego wszystkiego.

Pojechałam do rodzinnego domu pod Radomiem. Tam mogłam oddychać pełną piersią. Mama piekła drożdżowe ciasto, tata naprawiał rower Kuby. Przez chwilę poczułam się znowu bezpieczna.

Ale wiedziałam, że muszę wrócić do Warszawy i stawić czoła rzeczywistości.

Po powrocie Marek czekał pod domem.

– Zosia… proszę cię… daj mi jeszcze jedną szansę…

Patrzyłam na niego długo.

– Dlaczego miałabym ci zaufać? Zniszczyłeś wszystko!

– Kocham cię…

Zaśmiałam się gorzko.

– Kochasz? Czy wiesz w ogóle, co to znaczy?

Basia wybiegła przed dom i rzuciła się ojcu na szyję:

– Tato! Wróć do nas!

A ja stałam jak skamieniała. Wiedziałam już wtedy: nie chcę żyć w kłamstwie tylko dlatego, że tak wypada albo bo dzieci tego chcą.

Złożyłam pozew o rozwód.

Przez kolejne miesiące walczyliśmy o podział majątku i opiekę nad dziećmi. Było ciężko – łzy Basi, milczenie Kuby, plotki sąsiadów i docinki teściowej:

– Rozwaliłaś rodzinę! Jesteś egoistką!

Ale przetrwałam. Znalazłam wsparcie u przyjaciółek z pracy i u rodziców. Zaczęłam chodzić na terapię. Powoli odzyskiwałam siebie – tę Zofię sprzed lat: odważną, uśmiechniętą kobietę z marzeniami.

Dziś minął rok od rozwodu. Marek mieszka z Justyną w bloku na Ursynowie. Basia czasem nocuje u nich; Kuba woli zostać ze mną. Teściowa przestała mnie odwiedzać – może to nawet lepiej?

Czasem wieczorami siadam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzę na dzieci bawiące się w ogrodzie. Myślę o tym wszystkim, co przeszliśmy i pytam siebie: czy można naprawdę zacząć od nowa po takim bólu? Czy warto było postawić wszystko na jedną kartę?

A Wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy wybaczylibyście zdradę dla dobra dzieci czy wybralibyście siebie?