Cena wdzięczności: Opowieść o lodowatej wodzie i gorącym sercu

Mroźne powietrze kłuło mnie w twarz jak igły, ale nie czułam zimna. Wewnątrz miałam lód – serce zamarzło na kość, zimniejsze niż największa zamieć. Stałam w środku ośnieżonego parku, otulona wieczornym półmrokiem, i wpatrywałam się w przechodniów, desperacko szukając małej postaci w jaskrawoczerwonym kombinezonie. Tomek. Chłopiec, którego znałam tylko z widzenia, wnuk Adama – człowieka, o którym w naszym miasteczku krążyły legendy. Bogacz, właściciel połowy kamienic na rynku, człowiek z żelaznym spojrzeniem i portfelem grubszym niż sumienie większości ludzi.

Tego dnia wszystko się zmieniło. Usłyszałam krzyk – cienki, przeszywający, jakby ktoś rozdzierał powietrze na strzępy. Bez zastanowienia pobiegłam w stronę stawu. Lód był cienki, wiedziałam to od zawsze – dzieciaki ostrzegano, żeby nie podchodziły za blisko. Ale Tomek był tam, w wodzie, jego ręce bezradnie uderzały o taflę lodu. Nie myślałam. Rzuciłam się na brzuch, czołgałam się po lodzie, który trzeszczał pod moim ciężarem. „Trzymaj się!” – krzyknęłam, choć moje gardło ścisnęła panika. Chwyciłam go za rękę w ostatniej chwili. Lód pękł pod nami i przez sekundę świat zamarł – potem poczułam lodowatą wodę na skórze i ciężar chłopca przyciskającego się do mnie z całej siły.

Wyciągnęli nas ludzie, którzy przybiegli na krzyk. Ktoś okrył mnie kocem, ktoś podał gorącą herbatę. Tomek płakał i trząsł się z zimna, a ja czułam tylko ból w dłoniach i nogach. Adam pojawił się chwilę później – wbiegł na lód jak szalony, wykrzykując imię wnuka. Kiedy zobaczył mnie z Tomkiem w ramionach, jego twarz wykrzywiła się w grymasie, którego nie potrafiłam odczytać.

W szpitalu siedziałam na plastikowym krześle, mokra i zziębnięta. Adam przyszedł do mnie wieczorem. Usiadł naprzeciwko i przez chwilę milczał.
– Pani uratowała mojego wnuka – powiedział w końcu głosem bez emocji.
– Każdy by to zrobił – odpowiedziałam cicho.
– Nie każdy miałby odwagę wejść do lodowatej wody – odparł. – Jestem panu winien wdzięczność.

Myślałam naiwnie, że może zaproponuje mi pomoc – wiedział przecież, że jestem sama z dwójką dzieci, że ledwo wiążę koniec z końcem. Może nawet… przez chwilę poczułam nadzieję.

– Mam dla pani propozycję – powiedział Adam powoli. – Potrzebuję kogoś do pomocy w kuchni. Zmywaczki. Pani zna się na pracy fizycznej?

Zamarłam. Przez sekundę nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.
– Zmywaczki? – powtórzyłam głucho.
– Praca jest uczciwa i dobrze płatna – dodał szybko. – U mnie zawsze można liczyć na terminową wypłatę.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Czy naprawdę tak wygląda wdzięczność bogacza? Czy uratowanie życia dziecka warte jest tylko tego, by dostać ścierkę do ręki?

Wróciłam do domu późno. Moje dzieci już spały. Siedziałam przy kuchennym stole i patrzyłam na swoje popękane dłonie. W głowie dudniły mi słowa Adama: „Zmywaczka”… „uczciwa praca”… „terminowa wypłata”… Przez całą noc nie mogłam zasnąć.

Następnego dnia przyszła do mnie jego córka, Marta – matka Tomka. Przyniosła kwiaty i czekoladki dla moich dzieci.
– Dziękuję pani za wszystko – powiedziała cicho. – Tata… on nie umie okazywać uczuć. Ale naprawdę jest wdzięczny.
Patrzyła na mnie z zakłopotaniem.
– Czy pani przyjmie tę pracę? – zapytała niepewnie.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

W miasteczku zaczęły krążyć plotki. Jedni mówili: „Zobaczcie, jaka niewdzięczna! Bogacz dał jej pracę, a ona wybrzydza!” Inni szeptali: „To upokorzenie! Po takim czynie powinna dostać coś więcej niż ścierkę i wiadro!”

Moja matka była innego zdania:
– Dziecko, nie wybrzydzaj! Praca to praca! Masz dzieci na utrzymaniu!
Ale mój syn Bartek spojrzał na mnie poważnie:
– Mamo… a ty chcesz tam pracować? U niego?
Nie umiałam odpowiedzieć.

Kilka dni później Adam przyszedł do mnie osobiście.
– Zastanowiła się pani? – zapytał bez ogródek.
Patrzyłam mu prosto w oczy.
– Czy pan naprawdę uważa, że to sprawiedliwe? Że po tym wszystkim powinnam zostać pańską zmywaczką?
Adam wzruszył ramionami.
– Każdy musi jakoś zarabiać na życie.

Wtedy poczułam gniew. Nie tylko do niego – do całego świata, który mierzy ludzi miarą pieniędzy i pozycji społecznej. Do świata, w którym dobroć jest towarem wymiennym na najniższej półce.

Ostatecznie przyjęłam tę pracę – nie dla siebie, ale dla dzieci. Każdego dnia przechodziłam przez kuchnię jego willi z podniesioną głową, choć czułam spojrzenia innych pracowników na plecach. Tomek czasem wpadał do kuchni i rzucał mi szybkie „Dziękuję” szeptem, jakby bał się, że ktoś usłyszy jego wdzięczność.

Wieczorami wracałam do domu zmęczona i upokorzona. Ale patrząc na śpiące dzieci wiedziałam jedno: zrobiłabym to jeszcze raz. Weszłabym do tej lodowatej wody bez wahania.

Czasem pytam siebie: czy warto być dobrym w świecie, który nie zna wdzięczności? Czy godność można sprzedać za kilka złotych więcej na koncie? Może odpowiedź znacie wy lepiej ode mnie.