Przeprowadzka, która rozdarła rodzinę – historia z warszawskiego blokowiska
– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę! – krzyknęłam, trzaskając drzwiami od łazienki tak mocno, że aż kafelki na ścianie zadrżały. Woda w wannie jeszcze nie zdążyła ostygnąć, a ja już wiedziałam, że tej nocy nie zasnę. Mój mąż, Andrzej, siedział w kuchni z głową w dłoniach. W powietrzu unosił się zapach spalonego mleka – symbol naszej codzienności: coś zawsze się przypalało, coś zawsze wymykało spod kontroli.
Mam na imię Elżbieta. Mam 52 lata i całe życie mieszkałam na warszawskim Bródnie. Nasze mieszkanie na ósmym piętrze było ciasne, ale pełne wspomnień – pierwsze kroki syna, śmiech córki, zapach niedzielnych rosołów. I nagle Andrzej oznajmił mi, że czas na zmiany.
– Ela, nie możemy tu dłużej tkwić. Zobacz, jak wszyscy wyjeżdżają. Wszyscy szukają lepszego życia. Może i nam się uda? – mówił pewnego wieczoru, patrząc przez okno na szare bloki.
– A co z moją pracą? Z mamą? Z naszymi dziećmi? – zapytałam cicho.
– Dzieci są dorosłe. Marta mieszka w Poznaniu, Paweł zaraz kończy studia i wyprowadzi się do dziewczyny. Twoja mama ma opiekunkę. A ty… Ty zasługujesz na coś więcej niż te cztery ściany.
Nie wiedziałam wtedy, czy mówi to z troski o mnie, czy raczej o siebie. Andrzej od lat narzekał na swoją pracę w urzędzie miasta. Czuł się niedoceniany, wypalony. Ja byłam pielęgniarką w pobliskim szpitalu – praca ciężka, ale dawała mi poczucie sensu.
Kiedy Andrzej znalazł ogłoszenie o tanim domku w Piasecznie, zaczął działać jak w amoku. Umawiał spotkania z pośrednikami, jeździł oglądać działki, przynosił do domu katalogi z meblami ogrodowymi.
– Wyobraź sobie: własny ogród, cisza, żadnych sąsiadów za ścianą! – ekscytował się.
– A ja sobie wyobrażam dojazdy do pracy po dwie godziny w jedną stronę – odpowiedziałam z goryczą.
Nasze dzieci nie były zachwycone pomysłem przeprowadzki.
– Mamo, przecież tam nawet nie ma dobrego internetu! – narzekał Paweł.
– A co z babcią? – dopytywała Marta przez telefon. – Przecież ona nie zniesie kolejnej zmiany.
Ale Andrzej był nieugięty. Zaczął pakować rzeczy do kartonów jeszcze zanim podpisaliśmy umowę przedwstępną.
Pewnego wieczoru usiedliśmy przy stole. Na środku leżały dwie kartki: jedna z listą rzeczy do spakowania, druga z listą argumentów za przeprowadzką. Andrzej czytał je na głos:
– Spokój. Więcej przestrzeni. Możliwość uprawy własnych warzyw. Nowy początek dla nas…
Wtedy wybuchłam:
– Nowy początek?! Po trzydziestu latach razem? Ty chcesz zaczynać wszystko od nowa?!
Andrzej spojrzał na mnie z wyrzutem:
– Boję się, że jeśli zostaniemy tu jeszcze rok, to już nigdy nic się nie zmieni. Zobacz na nas! Nawet nie rozmawiamy ze sobą jak dawniej.
Miał rację. Nasze rozmowy ograniczały się do spraw codziennych: rachunki, zakupy, pranie. Gdzieś po drodze zgubiliśmy siebie nawzajem.
Przeprowadzka stała się punktem zapalnym dla wszystkich naszych niewypowiedzianych żali. Kłóciliśmy się o wszystko: o to, kto wyniesie śmieci, kto zadzwoni do hydraulika, kto pojedzie do mamy na Pragę.
W końcu nadszedł dzień wyprowadzki. Kartony piętrzyły się pod drzwiami jak nieme wyrzuty sumienia. Paweł pomagał Andrzejowi znosić meble do wynajętej furgonetki. Ja stałam w pustym salonie i płakałam cicho do firanki.
– Mamo… – Paweł podszedł do mnie i objął mnie ramieniem. – Może tata ma rację? Może wam tam będzie lepiej?
– Synku… ja już nie wiem, co jest lepsze – wyszeptałam.
Pierwsze tygodnie w Piasecznie były jak pobyt w obcym kraju. Cisza była przytłaczająca. Sąsiedzi nie zaglądali przez drzwi jak na Bródnie; nikt nie przyniósł ciasta na powitanie. Andrzej próbował naprawiać płot i sadzić pomidory, ale szybko stracił zapał.
Zaczęliśmy się mijać w domu jak obcy ludzie. Ja wracałam późno z pracy – dojazdy były koszmarem. Andrzej coraz częściej zamykał się w garażu albo wychodził na długie spacery bez słowa.
Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam go siedzącego przy stole z butelką wódki i walizką przy nogach.
– Wyjeżdżam do brata do Gdańska – powiedział bez emocji. – Muszę odpocząć od tego wszystkiego.
Nie protestowałam. Nie miałam już siły walczyć ani płakać.
Dzieci próbowały nas pogodzić przez telefon:
– Mamo, może pojedziesz za tatą? – pytała Marta.
– Może spróbujecie terapii? – sugerował Paweł.
Ale ja wiedziałam, że coś pękło na zawsze. Przeprowadzka była tylko pretekstem; prawdziwy problem tkwił głębiej – w naszych niespełnionych marzeniach i niewypowiedzianych żalach.
Po kilku miesiącach Andrzej przysłał mi papiery rozwodowe pocztą. Podpisałam je bez słowa.
Dziś mieszkam sama w tym samym domku pod Warszawą. Ogród zarósł chwastami, a cisza już mnie nie boli tak jak kiedyś. Czasem odwiedzają mnie dzieci albo mama z opiekunką. Patrzę na stare zdjęcia i zastanawiam się: czy gdybym wtedy powiedziała „nie”, wszystko potoczyłoby się inaczej?
Czy można naprawić coś, co pęka przez lata milczenia? Czy przeprowadzka była tylko katalizatorem tego, co i tak musiało się wydarzyć? Co wy byście zrobili na moim miejscu?