Walizka z kółkami – historia o dorastaniu, samotności i odwadze
– Nie wytrzymam już ani chwili dłużej! – wrzasnęła Julia, trzaskając drzwiami swojego pokoju tak mocno, że aż obraz z Matką Boską przekrzywił się na ścianie. Stałam w kuchni, ściskając kubek z zimną już herbatą, a w głowie dudniło mi tylko jedno: „Co zrobiłam nie tak?”.
Od tygodnia żyłyśmy jak na polu minowym. Julia, moja jedyna córka, postanowiła pojechać z chłopakiem do Warszawy na tydzień. Ja – matka, która przez lata była dla niej wszystkim – nagle stałam się wrogiem numer jeden.
– Mamo, mam dwadzieścia lat! Nie możesz mnie trzymać pod kloszem całe życie! – krzyczała przez łzy. – Chcę zobaczyć świat, chcę żyć po swojemu!
– A studia? Egzamin za dwa tygodnie! – próbowałam jeszcze ostatkiem sił.
– Nadrobię! Przysięgam! Ale jeśli mi nie pozwolisz, po prostu wyjdę i nie wrócę!
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Przecież wychowywałam ją sama od lat, odkąd jej ojciec – Paweł – zostawił nas dla młodszej kobiety z pracy. Zostałyśmy we dwie w naszym trzypokojowym mieszkaniu na Pradze, gdzie wszystko przypominało mi o dawnych czasach: stare zdjęcia, pamiątki po babci, nawet ta nieszczęsna walizka z kółkami, którą Julia dostała na osiemnaste urodziny.
Wieczorem usiadłam na kanapie i patrzyłam na drzwi jej pokoju. Słyszałam cichy szloch i dźwięk przesuwanych w szafie wieszaków. „Pakuje się” – pomyślałam. Wtedy przypomniało mi się, jak sama miałam dwadzieścia lat i marzyłam o ucieczce z rodzinnego domu w Radomiu. Ale wtedy nie miałam odwagi. Zostałam, wyszłam za Pawła, a potem… wszystko się posypało.
Następnego dnia rano Julia wyszła z pokoju z walizką na kółkach. Była blada, ale w oczach miała ten upór, który znałam aż za dobrze.
– Pozwolisz mi jechać? – zapytała cicho.
Westchnęłam ciężko.
– Jedź. Ale dzwoń codziennie. I pamiętaj… jeśli coś się stanie…
Nie dokończyłam. Przytuliła mnie mocno.
– Kocham cię, mamo. Wszystko będzie dobrze.
Patrzyłam przez okno, jak wsiada do taksówki razem z tym swoim Bartkiem – chłopakiem z politechniki, którego znała ledwie od kilku miesięcy. Przez chwilę miałam ochotę pobiec za nią, zatrzymać ją siłą… Ale wiedziałam, że to nic nie da.
Zostałam sama. W mieszkaniu panowała cisza tak gęsta, że aż bolały mnie uszy. Chodziłam od pokoju do pokoju, sprzątałam bez sensu szafki w kuchni, układałam książki na półkach. Zadzwoniła moja siostra – Marta.
– I co? Pojechała?
– Pojechała.
– Daj spokój, Anka. Dzieci muszą się kiedyś usamodzielnić.
– Ale ja… ja się boję. Warszawa to nie Radom. Tam wszystko może się zdarzyć.
– Przestań ją trzymać na smyczy. Sama pamiętasz, jak było z tobą i mamą.
Zamknęłam oczy. Pamiętałam aż za dobrze. Moja matka nigdy nie pozwoliła mi wyjechać na studia do Krakowa. „Dziewczynie nie wypada” – powtarzała. „Zostaniesz tu, znajdziesz porządnego chłopaka”. Znalazłam Pawła…
Wieczorem zadzwoniła Julia.
– Mamo! Jesteśmy już w hostelu! Bartek kupił mi pączka na Nowym Świecie! Jest cudownie!
Słuchałam jej szczebiotu i czułam ukłucie zazdrości pomieszanej z dumą. Moja córka naprawdę zaczyna żyć po swojemu.
Następne dni były dla mnie jak kara. Każdy dźwięk telefonu sprawiał, że serce podskakiwało mi do gardła. Bałam się złych wiadomości: wypadku, kradzieży, złamanego serca…
Któregoś wieczoru zadzwonił Paweł.
– Słyszałem od Julii, że pojechała do Warszawy? Pozwoliłaś jej?
– A co miałam zrobić? Zatrzymać ją siłą?
– Anka… ona jest jeszcze dzieckiem.
– Dzieckiem? Ma dwadzieścia lat! Gdzie byłeś przez ostatnie piętnaście?
Cisza po drugiej stronie była wymowniejsza niż tysiąc słów.
– Wiesz… może gdybyś był przy niej częściej, nie musiałabym być tą złą matką.
Rozłączyłam się pierwsza.
Nocami nie mogłam spać. Wychodziłam na balkon i patrzyłam na światła miasta. Wtedy zadzwoniła Marta:
– Anka, przyjedź do mnie do Gdańska na kilka dni. Oderwiesz się od tego wszystkiego.
– Nie mogę…
– Możesz! Masz urlop! Kiedy ostatnio zrobiłaś coś dla siebie?
W końcu dałam się namówić. Spakowałam swoją starą walizkę z kółkami – tę samą, którą Julia dostała ode mnie na osiemnastkę – i pojechałam pociągiem nad morze.
W Gdańsku Marta przywitała mnie szerokim uśmiechem i gorącą kawą.
– No i co? Jak się czujesz?
– Jakbym uciekła z własnego życia.
Spacerowałyśmy po plaży, rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Marta miała męża i dwójkę dzieci – jej życie wydawało się takie poukładane w porównaniu z moim chaosem.
Wieczorem zadzwoniła Julia:
– Mamo! Bartek mi się oświadczył!
Zatkało mnie.
– Co?!
– Żartuję! Ale powiedział, że mnie kocha!
Śmiałyśmy się obie przez łzy.
Po kilku dniach wróciłam do Warszawy inną osobą. Zrozumiałam coś ważnego: nie mogę żyć życiem mojej córki ani próbować naprawić własnych błędów jej rękami. Muszę pozwolić jej dorosnąć – nawet jeśli to oznacza samotność i lęk o przyszłość.
Julia wróciła opalona i szczęśliwa.
– Mamo… dziękuję ci za wszystko. Wiem, że się bałaś.
Przytuliłyśmy się mocno. Wtedy poczułam spokój pierwszy raz od lat.
Dziś patrzę na walizkę z kółkami stojącą w przedpokoju i myślę: ile jeszcze razy będziemy musiały się żegnać? Czy każda matka musi przejść przez ten ból rozstania? A może właśnie w tym tkwi sens dorosłości – pozwolić odejść tym, których kochamy najbardziej?