Nieobecność syna: Moja historia szpitalna i rodzinne rozliczenia

Zimny zapach szpitalnej sali uderzył mnie w twarz, gdy otworzyłam oczy po raz pierwszy po udarze. Sufit był biały, światło jarzeniówek raziło w oczy, a obok mnie leżała starsza kobieta, która cicho płakała do poduszki. Ja nie płakałam. Nie miałam już siły na łzy. Przez pierwsze dni po prostu czekałam – na lekarza, na pielęgniarkę, na wiadomość od syna. Ale telefon milczał.

Mam na imię Zofia. Mam 68 lat i całe życie mieszkałam w Toruniu. Mój syn, Paweł, wyjechał do Warszawy zaraz po studiach. Zawsze był ambitny, zawsze chciał więcej niż ja mogłam mu dać. Teraz jest menedżerem w dużej firmie, ma żonę, dwójkę dzieci i dom pod stolicą. A ja leżę tutaj, w szpitalu miejskim na Bielanach, z paraliżem lewej strony ciała i pytaniem: dlaczego on nie przyjeżdża?

Pierwszego dnia odwiedziła mnie sąsiadka, pani Teresa. Przyniosła mi ciepłą herbatę w termosie i kilka jabłek. – Zosiu, dzwoniłam do Pawła – powiedziała cicho. – Powiedział, że nie może teraz przyjechać, bo ma ważne spotkania w pracy. Ale obiecał zadzwonić wieczorem.

Wieczorem telefon zadzwonił rzeczywiście. Paweł mówił szybko, jakby chciał mieć to już za sobą:
– Mamo, wszystko w porządku? Pani Teresa mówiła, że już lepiej? Przeleję ci pieniądze na konto, żebyś miała na leki. Muszę kończyć, bo dzieci płaczą.
– Pawle… – zaczęłam, ale już się rozłączył.

Leżałam potem długo w ciemności i myślałam o naszym życiu. O tym, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy. Przypomniałam sobie dzień, kiedy wyprowadził się z domu – trzask drzwiami, krzyk: „Nigdy mnie nie rozumiałaś!”. Może rzeczywiście nie rozumiałam? Byłam surowa. Wychowywałam go sama po śmierci męża. Pracowałam na dwie zmiany w piekarni i nie miałam czasu na rozmowy o uczuciach. Liczyły się oceny, obowiązki, porządek w domu.

Pamiętam jedną Wigilię sprzed lat. Paweł miał wtedy 17 lat i chciał jechać z kolegami na sylwestra do Zakopanego. Nie pozwoliłam mu – bałam się o niego, o towarzystwo, o to, że coś się stanie. Krzyczał wtedy na mnie:
– Ty nigdy nie chcesz żebym był szczęśliwy! Wszystko muszę robić tak jak ty chcesz!
– Ja chcę tylko twojego dobra! – odpowiedziałam ostro.
– Twoje dobro to tylko zakazy i nakazy!

Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach prawdziwą złość i rozczarowanie.

W szpitalu czas płynie inaczej. Dni zlewają się w jedno – kroplówki, badania, pielęgniarki zmieniające opatrunki. Czasem odwiedza mnie córka Teresy z wnuczką – przynoszą mi krzyżówki i czekoladę. – Pani Zosiu, Paweł dzwonił? – pyta dziewczynka.
– Tak, kochanie – kłamię. – Wszystko u niego dobrze.

Ale prawda jest taka, że Paweł dzwoni coraz rzadziej. Przysyła pieniądze przez bankowość internetową i wiadomości przez WhatsAppa: „Trzymaj się mamo”.

Któregoś dnia przyszła do mnie moja siostra Danuta. Usiadła przy łóżku i spojrzała mi prosto w oczy:
– Zosiu, musisz mu wybaczyć.
– Ale co mam mu wybaczyć? Że mnie zostawił?
– Że jest taki jak ty byłaś wobec naszej mamy.
Zamilkłam. Przypomniałam sobie własną matkę – starą kobietę z reumatyzmem, która mieszkała sama na drugim końcu miasta. Odwiedzałam ją rzadko. Zawsze miałam wymówkę: praca, dziecko, zmęczenie.
– Wiesz… – zaczęła Danuta – Mama często płakała przez ciebie nocami.
Zacisnęłam powieki ze wstydu.

Następnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Pawła sama.
– Synku… czy możesz przyjechać?
Po drugiej stronie długo panowała cisza.
– Mamo… Nie wiem czy dam radę w tym tygodniu. Asia ma grypę, dzieci też kaszlą… Może za dwa tygodnie?
– Rozumiem – powiedziałam cicho.

Po tej rozmowie długo patrzyłam w okno na szare niebo nad Toruniem. Czy naprawdę na to zasłużyłam? Czy to kara za moje błędy? Czy można jeszcze coś naprawić?

W szpitalu poznałam panią Jadwigę z sąsiedniego łóżka. Miała trzech synów i codziennie ktoś z nich ją odwiedzał – przynosili domowe jedzenie, czytali jej książki na głos.
– Ma pani szczęście – powiedziałam jej któregoś dnia.
– To nie szczęście – odpowiedziała spokojnie. – To lata pracy nad relacją. Zawsze starałam się być blisko chłopców, słuchać ich problemów, nawet jeśli były dla mnie niezrozumiałe.
Zazdrościłam jej tej bliskości.

Po tygodniu przyszła do mnie pielęgniarka z wiadomością:
– Ma pani gościa.
Serce mi zabiło mocniej. Może Paweł? Ale to była tylko pani Teresa z kolejnym termosikiem herbaty.

Wieczorami rozmawiałam z Danutą o naszej rodzinie:
– Myślisz, że jeszcze się pojednamy?
– Musisz mu powiedzieć prawdę o swoich uczuciach – poradziła siostra.
Ale jak powiedzieć dorosłemu synowi „przepraszam”, kiedy całe życie było się dla niego tylko wymagającą matką?

W końcu zebrałam się na odwagę i napisałam list:
„Pawle,
Wiem, że nie byłam dla Ciebie łatwą matką. Chciałam Cię chronić przed światem, ale chyba za bardzo zamknęłam Ci drzwi do siebie. Przepraszam za wszystkie słowa wypowiedziane w gniewie i za te niewypowiedziane z miłości. Bardzo Cię kocham i tęsknię za Tobą.”

Nie wiem czy przeczytał ten list. Nie odpisał.

Minął miesiąc mojego pobytu w szpitalu. Rehabilitacja idzie powoli, ale robię postępy. Czasem myślę o tym wszystkim co mogłam zrobić inaczej: więcej rozmawiać z Pawłem o jego marzeniach, mniej wymagać a więcej przytulać… Może wtedy dziś siedziałby przy moim łóżku?

Czy można jeszcze odbudować mosty spalone przez lata milczenia? Czy dzieci naprawdę mają obowiązek odwiedzać rodziców tylko dlatego, że są ich dziećmi? A może to my rodzice powinniśmy pierwsi wyciągnąć rękę i nauczyć się prosić o przebaczenie?

Czasem patrzę przez okno szpitalnej sali i pytam siebie: czy samotność na starość to kara za błędy młodości? Co wy o tym myślicie?