Data ważności minęła – opowieść o stracie i nadziei w cieniu codzienności

Dzisiaj znów wstałam przed świtem. W małym miasteczku na Dolnym Śląsku poranek przywitał mnie chłodem. Kuchnia, przesiąknięta wilgocią starych ścian, milczała, tylko czasem skrzypiały deski podłogi. Światło sączące się przez zamglone okno rzucało na podłogę mój cień – długi, niepewny, jakbym sama bała się zająć zbyt wiele miejsca. Włączyłam stary czajnik, który zasyczał jak zbudzone zwierzę. Przez chwilę patrzyłam na swoje odbicie w szybie – zmęczone oczy, włosy związane w niedbały kok, twarz starsza niż jeszcze rok temu.

– Znowu nie śpisz? – głos mamy rozległ się za moimi plecami. Był słaby, jakby każde słowo kosztowało ją wysiłek.

– Nie mogłam zasnąć – odpowiedziałam cicho, nie odwracając się. Bałam się spojrzeć jej w oczy, bo wiedziałam, że zobaczę w nich to samo zmęczenie, które czułam w sobie.

Mama od kilku miesięcy chorowała. Diagnoza przyszła nagle, jak zimny prysznic: rak trzustki. Lekarze w Wałbrzychu nie dawali złudzeń. „Możemy tylko łagodzić ból” – powiedział jeden z nich, patrząc na mnie z wyuczonym współczuciem. Od tego dnia wszystko się zmieniło. Praca w bibliotece zeszła na dalszy plan, znajomi przestali dzwonić. Zostałyśmy we dwie – ja i ona, zamknięte w naszym starym domu na końcu ulicy.

Każdy dzień wyglądał podobnie. Rano przygotowywałam mamie leki i śniadanie, potem sprzątałam, robiłam zakupy w sklepie u pani Grażyny. Ludzie patrzyli na mnie ze współczuciem albo udawali, że mnie nie widzą. Czułam się przezroczysta, jakby moja data ważności też już minęła.

Najgorsze były wieczory. Mama stawała się wtedy drażliwa, czasem krzyczała bez powodu. „Po co tu siedzisz? Idź do siebie!” – rzucała z pretensją. Ale kiedy wychodziłam do swojego pokoju, słyszałam jej cichy płacz przez cienką ścianę.

Pewnego dnia przyszła do nas ciotka Irena z Wrocławia. Pachniała drogimi perfumami i miała na sobie nowy płaszcz. Usiadła przy stole i zaczęła mówić o leczeniu za granicą, o nowych terapiach. Mama patrzyła na nią z niedowierzaniem.

– Irena, daj spokój – przerwałam jej w końcu. – Nie stać nas na takie rzeczy.

Ciotka spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Gdybyś była bardziej zaradna… Może powinnaś sprzedać dom? Albo poprosić ojca o pomoc?

Zacisnęłam pięści pod stołem. Ojciec odszedł od nas dziesięć lat temu i od tamtej pory nie odezwał się ani słowem.

Po wyjściu ciotki mama długo milczała. W końcu powiedziała:

– Nie chcę być dla ciebie ciężarem.

– Nie jesteś – odpowiedziałam szybko, ale ona tylko pokręciła głową.

W nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam i myślałam o tym, jak bardzo jestem zmęczona. O tym, że czasem mam ochotę po prostu wyjść z domu i już nie wracać. Ale zaraz potem ogarniało mnie poczucie winy. Przecież ona mnie potrzebuje.

Któregoś ranka znalazłam w lodówce jogurt z przeterminowaną datą ważności. Stał tam od tygodni, zapomniany wśród innych produktów. Patrzyłam na niego długo, jakby był symbolem wszystkiego, co się we mnie zepsuło przez ostatnie miesiące.

Wtedy zadzwonił telefon. To była Anka, moja dawna przyjaciółka ze studiów.

– Marta, żyjesz jeszcze? – zapytała żartobliwie.

– Jakoś tak… – odpowiedziałam wymijająco.

– Wpadnij kiedyś do Wrocławia! Potrzebujesz odpocząć.

Pomyślałam o tym przez chwilę. O wyjeździe, o kawie w zatłoczonej kawiarni, o rozmowach bez ciężaru choroby i śmierci wiszącej nad głową.

Wieczorem powiedziałam mamie o propozycji Anki.

– Jedź – powiedziała niespodziewanie stanowczo. – Nie możesz tu zgnić razem ze mną.

Zaskoczyła mnie jej szczerość. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy.

– Boję się cię zostawić samą – przyznałam w końcu.

Mama uśmiechnęła się smutno.

– Czasem trzeba pozwolić komuś odejść… albo samemu odejść na chwilę.

Następnego dnia pojechałam do Wrocławia. Spacerowałam po rynku, piłam kawę z Anką i przez chwilę czułam się wolna. Ale kiedy wróciłam do domu, mama była słabsza niż zwykle. Leżała w łóżku i patrzyła w sufit.

– Dobrze, że pojechałaś – powiedziała cicho. – Chciałabym mieć tyle odwagi co ty.

Kilka dni później mama zmarła we śnie. Zostałam sama w pustym domu pełnym wspomnień i niedokończonych rozmów. Przez długi czas nie potrafiłam znaleźć sensu w codzienności. Wszystko wydawało się przeterminowane – jak ten jogurt w lodówce.

Dziś minął rok od jej śmierci. Siedzę przy tym samym kuchennym stole i patrzę na światło sączące się przez okno. Zastanawiam się: czy można nauczyć się żyć po stracie? Czy data ważności naszych uczuć też kiedyś mija? A może to właśnie ból przypomina nam, że jeszcze jesteśmy żywi?