Młodszy syn – historia wyboru między rodziną a obowiązkiem
— Lechu, może nie pojedziesz w ten kurs? Serce mi się niespokojnie… Naprawdę, poproś kogoś, żeby cię zastąpił — szepnęła cicho Kinga, starając się ukryć drżenie w głosie. Stała w kuchni, opierając się o blat, a jej ręka mimowolnie spoczęła na zaokrąglonym brzuchu. W oknie odbijało się blade światło poranka, a ja czułem, jakby cały świat zwęził się do tej jednej chwili.
— Ten kurs to dobre pieniądze. A nam wkrótce rodzić, Kinguś. Oboje wiemy, że każda złotówka teraz jest na wagę złota — odparłem, mocno obejmując żonę. Czułem jej napięcie, jej strach. Ale czułem też ciężar odpowiedzialności. Nasz młodszy syn miał przyjść na świat lada dzień. Starszy, Michałek, spał jeszcze w swoim pokoju, nieświadomy burzy, która rozgrywała się między nami.
Kinga spojrzała mi prosto w oczy. — Leszek… Ja mam złe przeczucia. Wiesz, że nie jestem przesądna, ale dziś… dziś coś jest inaczej. Proszę cię.
Zacisnąłem zęby. W głowie miałem obrazy rachunków, listy zakupów dla dziecka, Kingi leżącej w szpitalu po porodzie. Nie mogłem pozwolić sobie na luksus rezygnacji z pracy. — Kochanie, wrócę szybciej niż myślisz. Zrobię ten kurs i będziemy mieli spokój na jakiś czas.
Nie odpowiedziała. Tylko skinęła głową i odwróciła się do okna. Widziałem jej odbicie – łzy spływały po policzkach. Chciałem podejść, przytulić ją jeszcze raz, ale już wiedziałem, że decyzja zapadła.
Wyszedłem z domu wcześnie rano. Michałek wybiegł na ganek w piżamie i rzucił mi się na szyję. — Tato! Przywieziesz mi coś z trasy? — zapytał z nadzieją.
— Oczywiście, synku — uśmiechnąłem się, choć serce ściskało mi się z bólu. — Bądź grzeczny dla mamy.
Droga była długa i monotonna. Jechałem przez całą Polskę – z Gdańska do Przemyśla. W radiu leciały wiadomości o kolejnych wypadkach na trasie S7. Zaciskałem dłonie na kierownicy i powtarzałem sobie: „Muszę wrócić. Muszę być przy nich.” Ale im bliżej byłem celu, tym bardziej narastał we mnie niepokój.
W Przemyślu rozładowałem towar i zadzwoniłem do Kingi. Odebrała po kilku sygnałach.
— Wszystko dobrze? — zapytałem natychmiast.
— Tak… Michałek trochę marudził, ale już śpi. Ja też zaraz pójdę — odpowiedziała cicho.
— Kocham cię — powiedziałem i usłyszałem jej łamiący się głos: — Ja ciebie też… Wróć szybko.
W drodze powrotnej pogoda zaczęła się psuć. Deszcz bębnił o szybę, wiatr szarpał ciężarówką na boki. Nagle telefon zadzwonił ponownie – numer szpitala.
— Panie Leszku, pańska żona trafiła do nas z silnymi bólami…
Serce mi stanęło. Zjechałem na pobocze i próbowałem zebrać myśli. Byłem setki kilometrów od domu. Przeklinałem siebie za tę decyzję.
— Proszę dzwonić, jak tylko coś będzie wiadomo! — krzyknąłem do słuchawki.
Jechałem całą noc bez przerwy. Każdy kilometr dłużył się w nieskończoność. Przez głowę przelatywały mi najgorsze scenariusze: Kinga sama na porodówce, Michałek przestraszony w domu z sąsiadką…
Gdy dotarłem do szpitala, było już po wszystkim. Kinga leżała blada na łóżku, obok niej maleńki chłopiec – nasz młodszy syn. Pielęgniarka spojrzała na mnie ze współczuciem.
— Pańska żona bardzo pana potrzebowała — powiedziała cicho.
Podszedłem do Kingi i chwyciłem ją za rękę. — Przepraszam… Przepraszam cię za wszystko…
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się słabo. — Już jesteś… To najważniejsze.
Ale wiedziałem, że coś się zmieniło. Że tej nocy zostawiłem ją samą w najtrudniejszym momencie naszego życia. I choć wróciłem z pieniędzmi, czułem się biedniejszy niż kiedykolwiek wcześniej.
Po powrocie do domu próbowałem nadrobić stracony czas – pomagałem przy dzieciach, gotowałem obiady, sprzątałem. Ale między mną a Kingą pojawiła się niewidzialna ściana. Każda rozmowa była ostrożna, każde spojrzenie pełne niewypowiedzianych żalów.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy kuchennym stole.
— Leszek… Ja rozumiem, że chciałeś dla nas dobrze. Ale czasem pieniądze to nie wszystko — powiedziała cicho Kinga.
Patrzyłem na nią długo w milczeniu. Wiedziałem, że ma rację. Ale jak miałem jej to powiedzieć? Jak miałem wyznać własny strach przed biedą, przed tym, że nie dam rady utrzymać rodziny?
Michałek wbiegł do kuchni z rysunkiem przedstawiającym naszą czwórkę trzymającą się za ręce.
— Tato! Zobacz! To my wszyscy razem! — krzyknął z dumą.
Uśmiechnąłem się przez łzy i przytuliłem go mocno.
Czasem zastanawiam się, czy gdybym wtedy został w domu, wszystko potoczyłoby się inaczej. Czy byłbym lepszym ojcem? Lepszym mężem? Czy naprawdę można wybrać między bezpieczeństwem finansowym a obecnością przy bliskich? Może nie ma dobrych odpowiedzi – są tylko wybory i ich konsekwencje.