Różne ścieżki: Opowieść o wyborach, które zmieniają wszystko

— Bartek, jesteś tam? — głos Kornelii brzmiał jak echo w pustym pokoju, w którym siedziałem po długim dniu pracy. Zegar na ścianie wybił szesnastą trzydzieści, a za oknem wiatr szarpał gałęziami starych sosen. — Przyjedź po mnie, proszę. Jestem w salonie piękności u Magdy. Wiesz, gdzie to jest.

Westchnąłem ciężko, patrząc na swoje dłonie poplamione smarem. Pracowałem dziś do późna w warsztacie ojca. Zawsze powtarzał, że mechanika to nie tylko zawód, ale i sposób na życie. Ale ja… ja miałem inne marzenia. Chciałem wyjechać do miasta, studiować grafikę komputerową, tworzyć coś własnego. Tylko że tu, w naszym miasteczku, marzenia często giną pod ciężarem codzienności.

— Zaraz będę — odpowiedziałem cicho i rozłączyłem się.

W drodze do salonu myślałem o Kornelii. Byliśmy razem od liceum. Wszyscy mówili, że jesteśmy jak dwa puzzle — idealnie do siebie pasujemy. Ale ostatnio coraz częściej czułem, że coś się zmienia. Kornelia była inna — bardziej zamknięta, rozdrażniona. Unikała rozmów o przyszłości.

Zaparkowałem pod salonem Magdy. Kornelia już czekała na zewnątrz, owinięta szalikiem, z telefonem przy uchu. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się blado i szybko schowała telefon do torebki.

— Przepraszam, że musiałeś przyjechać — powiedziała, wsiadając do auta.

— Nie szkodzi. I tak kończyłem pracę — odpowiedziałem, choć wiedziałem, że to nieprawda.

Przez chwilę jechaliśmy w ciszy. W końcu zapytałem:

— Wszystko w porządku?

Spojrzała na mnie z ukosa.

— Bartek… musimy porozmawiać.

Serce zabiło mi mocniej. Wiedziałem, że to nie wróży niczego dobrego.

— O czym?

Zawahała się.

— O nas. O przyszłości.

Zatrzymałem samochód na poboczu. Wiatr kołysał gałęziami nad nami. Kornelia spuściła wzrok.

— Dostałam propozycję pracy w Warszawie — powiedziała cicho. — W dużej agencji reklamowej. Wyjeżdżam za dwa tygodnie.

Poczułem, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch.

— I co ze mną? — zapytałem drżącym głosem.

— Chciałabym, żebyś pojechał ze mną… Ale wiem, że masz tu rodzinę, warsztat…

Patrzyłem na nią długo. W jej oczach widziałem strach i nadzieję jednocześnie.

— A czego ty chcesz? — zapytałem w końcu.

— Chcę spróbować czegoś nowego. Nie chcę całe życie tkwić tutaj…

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Wieczorem długo siedziałem na łóżku, patrząc w sufit. Ojciec wszedł do pokoju bez pukania.

— Coś się stało? — zapytał surowo.

— Kornelia wyjeżdża do Warszawy — odpowiedziałem cicho.

Ojciec pokiwał głową.

— Ludzie zawsze wyjeżdżają z tego miasta. Ale nie każdy potrafi wrócić.

Spojrzałem na niego z wyrzutem.

— A jeśli ja też chcę wyjechać?

Zamilkł na chwilę.

— Warsztat jest twój, Bartek. Ale jeśli chcesz odejść… nie zatrzymam cię. Tylko pamiętaj: rodzina to nie tylko miejsce. To ludzie.

Tej nocy nie spałem prawie wcale. Rano Kornelia czekała na mnie pod domem.

— Musimy porozmawiać jeszcze raz — powiedziała stanowczo.

Usiedliśmy na ławce przed domem mojej babci. Pachniało wilgotną ziemią i dymem z kominów.

— Bartek… Ja już podjęłam decyzję. Wyjeżdżam — powiedziała spokojnie. — Chciałabym, żebyś był ze mną, ale nie mogę cię zmuszać do porzucenia wszystkiego.

Poczułem łzy pod powiekami.

— A jeśli pojadę… a nam się nie uda?

Uśmiechnęła się smutno.

— To ryzyko zawsze istnieje. Ale jeśli zostaniesz tutaj tylko ze strachu przed zmianą… będziesz żałował całe życie.

Wróciłem do domu rozbity. Matka próbowała mnie pocieszyć:

— Synku, każdy musi kiedyś wybrać swoją drogę. My z ojcem też kiedyś ryzykowaliśmy…

Przez kolejne dni chodziłem jak cień samego siebie. W warsztacie wszystko mnie drażniło: stukot narzędzi, zapach benzyny, nawet głos ojca wydawał się obcy. Wieczorami patrzyłem na zdjęcia z Kornelią — nasze wspólne wycieczki rowerowe, ogniska nad jeziorem…

W końcu nadszedł dzień jej wyjazdu. Pomogłem jej spakować walizki do starego volkswagena jej ojca. Staliśmy na parkingu przed blokiem i patrzyliśmy sobie w oczy.

— Bartek…

Nie pozwoliłem jej dokończyć. Przytuliłem ją mocno i wyszeptałem:

— Kocham cię. I chcę spróbować…

Uśmiechnęła się przez łzy.

— To chodź ze mną.

Wróciłem do domu i powiedziałem rodzicom o swojej decyzji. Ojciec milczał długo, potem tylko poklepał mnie po ramieniu.

— Idź i żyj swoim życiem, synu — powiedział cicho.

Wyjechaliśmy razem do Warszawy. Pierwsze miesiące były trudne: małe mieszkanie na obrzeżach miasta, praca dorywcza w kawiarni, wieczne zmęczenie i tęsknota za domem. Czasem kłóciliśmy się o drobiazgi; czasem płakaliśmy ze zmęczenia i bezsilności.

Ale z każdym dniem uczyliśmy się siebie na nowo. Ja zacząłem kurs grafiki komputerowej; Kornelia rozwijała się w agencji reklamowej. Poznałem nowych ludzi — takich jak ja: zagubionych, szukających swojego miejsca na świecie.

Po roku wróciliśmy do rodzinnego miasteczka na święta Bożego Narodzenia. Ojciec przywitał mnie mocnym uściskiem dłoni; matka płakała ze wzruszenia. Siedzieliśmy przy stole i opowiadaliśmy o życiu w wielkim mieście; o trudnościach i sukcesach; o tym, jak bardzo tęsknimy za domem…

Czasem myślę: co by było, gdybym został? Czy byłbym szczęśliwszy? Czy odważyłbym się kiedyś pójść własną drogą? Może każdy z nas musi kiedyś wybrać między tym, co znane i bezpieczne a tym, co nieznane i przerażające…

A Wy? Czy mieliście kiedyś odwagę postawić wszystko na jedną kartę? Czy warto było?