Tylko krok do rozwodu – historia Kingi i Marka

– Marek, proszę cię, to może być ostatni raz… – mój głos drżał, a w oczach czułam pieczenie. Stałam w kuchni, opierając się o blat, a on nawet nie podniósł wzroku znad telefonu.

– Kinga, przecież wiesz, że mam teraz urwanie głowy w pracy. Nie mogę tak po prostu rzucić wszystkiego i jechać na wieś – odpowiedział chłodno, stukając palcem w ekran. Jego obojętność bolała mnie bardziej niż jakiekolwiek słowa.

Prababcia Barbara skończyła niedawno dziewięćdziesiąt osiem lat. Mieszkała sama w małym domku na końcu wsi, gdzie czas płynął inaczej, a każdy dzień mógł być jej ostatnim. Od miesięcy prosiłam Marka, żeby pojechał ze mną. Zawsze miał wymówkę: praca, zmęczenie, a czasem po prostu nie chciało mu się ruszyć z domu. Czułam się coraz bardziej samotna w naszym małżeństwie.

W końcu wybuchłam:
– Czy ty w ogóle mnie jeszcze kochasz? Czy cokolwiek cię jeszcze obchodzi poza twoją robotą i tym cholernym telefonem?

Spojrzał na mnie z irytacją.
– Przestań dramatyzować. Przecież to tylko jedna wizyta. Pojedziesz sama, jak zawsze.

Zacisnęłam pięści. W tej chwili poczułam, że coś we mnie pęka. To nie była tylko kwestia jednej wizyty. To była kwestia nas – tego, że od miesięcy żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy, nie jak małżeństwo. Każda rozmowa kończyła się kłótnią albo milczeniem. Każdy dzień był coraz bardziej pusty.

Następnego ranka spakowałam torbę i wyszłam z domu bez słowa. Jechałam pociągiem przez pola i lasy, patrząc przez okno na szare niebo i mokre od deszczu łąki. W głowie miałam mętlik: czy to już koniec? Czy naprawdę jesteśmy tylko o krok od rozwodu?

Prababcia przywitała mnie uśmiechem i drżącymi dłońmi.
– Kinguniu, jak dobrze cię widzieć… A gdzie Marek?

Zawahałam się.
– Nie mógł przyjechać. Praca…

Barbara spojrzała na mnie przenikliwie swoimi jasnymi oczami.
– Praca, praca… A serce gdzie? – zapytała cicho.

Usiadłyśmy przy stole. W kuchni pachniało świeżym chlebem i ziołami. Prababcia zaczęła opowiadać o dawnych czasach, o swoim mężu Nikodemie, który zginął na wojnie, o samotności i tęsknocie. Słuchałam jej historii i czułam, jak łzy napływają mi do oczu.

– Wiesz, Kingo – powiedziała nagle – miłość to nie jest tylko bycie razem wtedy, kiedy jest łatwo. To jest wybieranie siebie nawzajem każdego dnia, nawet kiedy boli.

Te słowa dźwięczały mi w głowie przez całą noc. Leżałam na starym tapczanie pod ciężką pierzyną i myślałam o Marku. O tym, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy. O tym, czy jeszcze potrafimy wybrać siebie nawzajem.

Rano zadzwonił telefon. To był Marek.
– Kinga… przepraszam. Może powinienem był pojechać z tobą. Po prostu… sam już nie wiem, co się z nami dzieje.

Zamilkłam na chwilę.
– Marek, ja też nie wiem. Ale tak dalej być nie może.

Po powrocie do domu atmosfera była gęsta jak mgła nad rzeką. Unikaliśmy siebie wzrokiem, rozmawialiśmy tylko o sprawach codziennych: rachunki, zakupy, pranie. Wieczorami siedziałam sama w sypialni i patrzyłam na nasze wspólne zdjęcia sprzed lat – uśmiechnięci, zakochani, pełni nadziei.

Pewnego wieczoru Marek wszedł do pokoju i usiadł obok mnie na łóżku.
– Kinga… pamiętasz naszą pierwszą wycieczkę do Zakopanego? Jak zgubiliśmy się w lesie i śmialiśmy się do łez?

Uśmiechnęłam się smutno.
– Tak… wtedy wszystko wydawało się takie proste.

Westchnął ciężko.
– Nie wiem, kiedy to wszystko się popsuło. Może za bardzo skupiłem się na pracy… Może przestałem cię słuchać.

Spojrzałam mu prosto w oczy.
– Ja też nie jestem bez winy. Zamknęłam się w sobie, przestałam z tobą rozmawiać o tym, co naprawdę czuję.

Zapadła cisza. Przez chwilę miałam nadzieję, że może jeszcze uda nam się wszystko naprawić. Ale potem Marek powiedział cicho:
– Może powinniśmy zrobić sobie przerwę… Albo nawet…

Nie dokończył zdania. Ale ja wiedziałam, co miał na myśli.

Następne dni były jak życie pod wodą – wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Rozmawialiśmy o rozwodzie bez krzyków i oskarżeń, raczej ze smutkiem i rezygnacją. Rodzina była w szoku – moja mama płakała przez telefon, jego ojciec próbował nas przekonać do terapii małżeńskiej.

Najtrudniej było powiedzieć o wszystkim prababci Barbarze. Pojechałam do niej jeszcze raz, zanim podjęliśmy ostateczną decyzję.

– Kinguniu… – wyszeptała staruszka – czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby mógł odnaleźć siebie na nowo. Ale pamiętaj: nigdy nie trać wiary w miłość.

Te słowa zostały ze mną na długo po tym, jak wróciłam do pustego mieszkania. Patrzyłam na nasze zdjęcia i zastanawiałam się: czy naprawdę zrobiliśmy wszystko, żeby uratować to małżeństwo? Czy można odbudować coś, co tak długo się rozpadało?

Czasem myślę o Marku i o tym życiu, które mogliśmy mieć razem. Czasem żałuję, że nie walczyliśmy bardziej. Ale może właśnie tak miało być? Może czasem trzeba zrobić ten ostatni krok… żeby móc zacząć od nowa?

Czy można nauczyć się wybierać siebie nawzajem każdego dnia? Czy miłość to tylko wspomnienie dawnych chwil – czy może coś więcej? Co wy byście zrobili na moim miejscu?