Ostatnie pożegnanie z drugą matką: List z warszawskiego tramwaju

– Nie wracaj tu więcej, rozumiesz? – głos mojego ojca odbijał się echem w ciasnym przedpokoju naszego mieszkania w Radomiu. Stałem z walizką w ręku, a mama płakała cicho, próbując nie zwracać na siebie uwagi. Miałem wtedy dziewiętnaście lat i czułem, że wszystko, co dobre, właśnie się kończy.

Wyszedłem na klatkę schodową, zamykając za sobą drzwi dzieciństwa. Nie wiedziałem jeszcze, że tego dnia stracę nie tylko dom, ale i matkę – bo dwa tygodnie później zadzwonił telefon. „Mama nie żyje” – powiedziała ciocia przez łzy. Pamiętam, jak siedziałem wtedy na ławce przy Dworcu Centralnym w Warszawie, patrząc na ludzi spieszących do pracy. Byłem sam. Tak bardzo sam.

Pierwsze miesiące w Warszawie były jak błądzenie we mgle. Wynajmowałem pokój u starszej pani na Pradze – pani Haliny. Miała siwe włosy, zawsze spięte w kok, i głos, który potrafił być zarówno czuły, jak i stanowczy. „Nie będziesz mi tu chodził głodny!” – krzyczała z kuchni, kiedy wracałem późno z pracy w sklepie spożywczym. Czasem przypominała mi mamę – tym bardziej bolało.

– Pani Halino, nie trzeba… – próbowałem protestować, gdy stawiała przede mną talerz gorącego barszczu.
– Cicho bądź! – przerywała mi zawsze. – Jakbyś był moim synem, to bym cię tak samo karmiła.

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać coraz więcej. Opowiadała o swoim mężu, który zginął w kopalni węgla pod Katowicami. O synu, który wyjechał do Anglii i nie odzywa się od lat. O samotności, która boli bardziej niż reumatyzm.

– Wiesz, Krzysiu – mówiła czasem – życie to taka tramwajowa linia. Wsiadasz, wysiadasz, ludzie się zmieniają. Ale czasem ktoś zostaje na dłużej.

Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak bardzo te słowa będą dla mnie ważne.

W pracy nie było łatwo. Kierownik – pan Zbyszek – miał swoje humory. Często wyżywał się na mnie za własne niepowodzenia.

– Krzysztof! Ile razy mam powtarzać? Jogurty układaj według daty! – wrzeszczał przez sklep.

Czułem się niewidzialny. Klienci patrzyli na mnie z góry, jakbym był tylko kolejnym chłopakiem ze wsi. Wieczorami wracałem do pani Haliny i opowiadałem jej o wszystkim.

– Nie przejmuj się nimi – mówiła. – Ludzie są jacy są. Ty masz serce na dłoni.

Z czasem zaczęła traktować mnie jak własnego syna. W Wigilię zaprosiła mnie do stołu.

– U nas zawsze jest miejsce dla zbłąkanego wędrowca – powiedziała, podając mi opłatek.

Płakałem wtedy pierwszy raz od śmierci mamy.

Ale życie nie jest bajką. Po roku dostałem lepszą pracę w biurze rachunkowym na Ochocie. Wynająłem własne mieszkanie. Pani Halina została sama w swoim starym mieszkaniu na Pradze.

– Będziesz wpadał na herbatę? – zapytała któregoś dnia.
– Oczywiście! – odpowiedziałem bez namysłu.

Ale życie wciągnęło mnie w swój wir. Praca, nowe znajomości, pierwsza poważna dziewczyna – Ania z działu kadr. Coraz rzadziej dzwoniłem do pani Haliny. Coraz rzadziej odwiedzałem jej mieszkanie pachnące pierogami i lawendą.

Pewnego dnia zadzwonił telefon.

– Krzysiu… pani Halina trafiła do szpitala – usłyszałem głos sąsiadki.

Poczułem zimny dreszcz na plecach. Wybiegłem z pracy bez słowa wyjaśnienia. W szpitalu leżała blada i drobna jak nigdy dotąd.

– Przepraszam cię… że tak rzadko bywałem… – wyszeptałem, ściskając jej rękę.
– Głupi jesteś – uśmiechnęła się słabo. – Ty już masz swoje życie. Ale pamiętaj… zawsze będziesz moim synem.

Zmarła dwa dni później. Na pogrzebie było tylko kilka osób: sąsiadka, ksiądz i ja. Stałem nad jej grobem i czułem się tak samo samotny jak wtedy na ławce przy Dworcu Centralnym.

Po pogrzebie wróciłem do pustego mieszkania pani Haliny. Na stole leżał list zaadresowany do mnie:

„Krzysiu,
Jeśli to czytasz, to znaczy, że już mnie nie ma. Dziękuję ci za każdy wspólny wieczór, za rozmowy i śmiech. Byłeś dla mnie jak syn. Nie bój się życia – ono zawsze daje drugą szansę.
Pamiętaj o mnie czasem.
Halina”

Usiadłem przy jej stole i płakałem jak dziecko.

Minęły lata. Mam własną rodzinę, dzieci, pracę. Ale czasem jadąc tramwajem przez Pragę patrzę przez okno i widzę siebie sprzed lat – zagubionego chłopaka z walizką i sercem pełnym żalu.

Czy można mieć dwie matki? Czy wdzięczność wystarczy tam, gdzie zabrakło słów pożegnania?

Czasem myślę: ilu ludzi mijamy codziennie obojętnie? Ilu z nich mogłoby być dla nas kimś ważnym?

A Wy? Czy macie swoją drugą matkę lub ojca? Czy zdążyliście im podziękować?