„Synowa powiedziała, że będzie lepiej, jeśli będziemy się widywać tylko w święta” – historia matki, która oddała wszystko dla rodziny

– Mamo, myślę, że będzie lepiej, jeśli będziemy się widywać tylko w święta – powiedziała mi Marta, żona mojego syna. Stałam wtedy w ich nowym mieszkaniu, które jeszcze niedawno należało do mnie. W dłoniach ściskałam słoik domowych ogórków, które przyniosłam dla nich na próbę. Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Przecież to ja przez lata dźwigałam wszystko na swoich barkach. Po rozstaniu z mężem zostałam sama z dwójką dzieci – starszy Piotr miał wtedy dziesięć lat, a młodsza Kasia zaledwie cztery. Mąż odszedł do innej kobiety i zostawił nas bez grosza. Nie miałam czasu na żal czy rozpacz – musiałam działać. Pracowałam od rana do wieczora jako pielęgniarka w szpitalu powiatowym. Gdyby nie moja mama, nie wiem, jak bym sobie poradziła. To ona odbierała dzieci ze szkoły, gotowała obiady i tuliła je do snu, kiedy ja wracałam późno w nocy.

Nigdy nie narzekałam. Nawet kiedy Piotr dorastał i coraz częściej zamykał się w swoim pokoju, a Kasia zaczęła zadawać trudne pytania o ojca. Byliśmy razem – to było najważniejsze. O drugim małżeństwie nawet nie myślałam. Kiedyś próbowałam się z kimś spotykać, ale dzieci były dla mnie najważniejsze. Poza tym – kto by chciał kobietę z dwójką dzieci i bagażem problemów?

Odkładałam każdy grosz. Marzyłam, żeby dzieci miały lepiej niż ja. Kiedy Piotr skończył studia i poznał Martę, byłam szczęśliwa. Widziałam, że jest zakochany po uszy. Marta wydawała się miła, choć zawsze trzymała mnie na dystans. Myślałam: „Może potrzebuje czasu? Może boi się teściowej?”

Kiedy młodzi zaczęli szukać mieszkania, zaproponowałam im swoje dwupokojowe lokum w centrum miasta. Sama przeniosłam się do kawalerki na obrzeżach – bliżej cmentarza niż ludzi, jak żartowały moje koleżanki z pracy. Ale byłam dumna – mogłam pomóc synowi zacząć dorosłe życie bez kredytu na karku.

Przez pierwsze miesiące odwiedzałam ich raz w tygodniu – przynosiłam jedzenie, pomagałam w sprzątaniu, czasem zostawałam z wnuczką Zosią, kiedy Marta musiała coś załatwić. Ale z czasem Marta zaczęła być coraz bardziej chłodna. Najpierw prosiła, żebym dzwoniła przed wizytą. Potem mówiła, że Zosia jest przeziębiona i nie powinnam przychodzić. Piotr tłumaczył: „Mamo, Marta jest zmęczona. Daj jej trochę przestrzeni.”

Aż w końcu usłyszałam to zdanie: „Będzie lepiej, jeśli będziemy się widywać tylko w święta.”

Wyszłam z ich mieszkania jak cień samej siebie. Słoik ogórków zostawiłam na szafce w przedpokoju – nawet nie podziękowali. W drodze do domu płakałam jak dziecko. Przez całą noc nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i zadawałam sobie pytanie: „Gdzie popełniłam błąd?”

Następnego dnia zadzwoniła do mnie Kasia.
– Mamo, co się stało? Słyszałam od Piotra, że byłaś u nich.
– Nic się nie stało – skłamałam.
Ale Kasia zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny.
– Mamo…
I wtedy się rozpłakałam.

Kasia przyszła do mnie wieczorem z butelką wina.
– Wiesz co? Może czas pomyśleć trochę o sobie? Całe życie byłaś dla innych.
– Ale ja nie umiem inaczej…
– Spróbuj. Chociaż raz.

Przez kolejne tygodnie próbowałam się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Pracowałam więcej niż zwykle – brałam dodatkowe dyżury, żeby nie myśleć o pustce w domu. Czasem spotykałam się z koleżankami z pracy, ale rozmowy zawsze schodziły na temat dzieci i wnuków.

Pewnego dnia spotkałam Martę na rynku.
– Dzień dobry – powiedziałam cicho.
– Dzień dobry – odpowiedziała chłodno i odwróciła wzrok.
Poczułam się jak powietrze.

Wieczorem zadzwonił Piotr.
– Mamo… Marta jest bardzo zestresowana ostatnio. Chciałbym, żebyś to zrozumiała.
– A ja? Czy ktoś pyta mnie o moje uczucia?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Przepraszam, mamo…

Czas płynął powoli. Święta spędziliśmy razem – przy jednym stole, ale jakby osobno. Marta rozmawiała tylko z Piotrem i Zosią, unikała mojego wzroku. Zosia podeszła do mnie tylko raz:
– Babciu, dlaczego już do nas nie przychodzisz?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Czasem myślę o tym wszystkim nocami. Czy naprawdę zrobiłam coś złego? Czy bycie matką oznacza rezygnację z siebie aż do końca życia? Oddałam im mieszkanie – nie oczekiwałam wdzięczności, ale czy zasłużyłam na obojętność?

Może rzeczywiście powinnam nauczyć się żyć dla siebie? Ale jak to zrobić po tylu latach poświęceń?

Czy każda matka musi kiedyś pogodzić się z samotnością? Czy to cena miłości do dzieci? Może powinnam była postawić granice wcześniej…

A może to po prostu los matek w Polsce – dawać wszystko i czekać na okruchy uwagi?

Ciekawa jestem… Czy inni też tak mają? Czy tylko ja czuję ten ból rozczarowania?