Ogród, który miał być ratunkiem – historia Marii i jej rodziny
Zimny wiatr szarpał firankami, kiedy usłyszałam trzask drzwi. – Znowu się kłócą – pomyślałam, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż zabolały mnie palce. W kuchni rozległ się głos mojej córki:
– Mamo, powiedz coś wreszcie! On mnie prowokuje! – krzyknęła Agata, a jej policzki płonęły złością.
Za nią stał mój syn, Paweł, z miną obrażonego dziecka. – To ona zaczęła! – rzucił, nie patrząc mi w oczy.
Mam na imię Maria. Mam 54 lata i od śmierci męża sama prowadzę dom na ulicy Wierzbowej w małym miasteczku pod Poznaniem. Zawsze marzyłam o tym, by dzieci wróciły do domu. Kiedy Agata straciła pracę w Warszawie, a Paweł po rozwodzie nie miał dokąd pójść, przyjęłam ich z otwartymi ramionami. Myślałam, że razem odbudujemy rodzinę. Nie przewidziałam jednak, jak bardzo się zmienili – i jak bardzo ja się zmieniłam.
Ogród za domem był kiedyś dumą mojego męża. Po jego śmierci zarósł chwastami, a ja nie miałam siły go pielęgnować. Pewnego dnia Agata przyszła do mnie z pomysłem:
– Mamo, zróbmy coś razem. Odnowimy ogród. Może wtedy… będzie nam łatwiej ze sobą rozmawiać?
Zgodziłam się bez przekonania. Paweł przewrócił oczami, ale nie protestował. Tak zaczęła się nasza wspólna praca – i nasza wspólna walka.
Pierwszego dnia już wybuchła awantura. Agata chciała posadzić róże, bo „tata je kochał”. Paweł uznał, że to strata czasu i lepiej zrobić warzywnik.
– Ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo! – syknęła Agata.
– A ty zawsze musisz rządzić! – odparował Paweł.
Stałam między nimi jak sędzia na ringu. – Może zrobimy jedno i drugie? – zaproponowałam cicho.
Ale to był dopiero początek. Każdy dzień przynosił nowe konflikty: o to, kto podlewa rośliny, kto sprząta narzędzia, kto kupuje nasiona. Czułam się coraz bardziej zmęczona. Zamiast łączyć nas ogród, dzielił nas jeszcze bardziej.
Pewnego wieczoru usłyszałam przez uchylone drzwi rozmowę dzieci:
– Ona nie rozumie, że nie jesteśmy już dziećmi – mówiła Agata szeptem.
– A ona myśli, że wszystko można naprawić kwiatkami – odpowiedział Paweł gorzko.
Łzy napłynęły mi do oczu. Czy naprawdę tak mnie widzą? Czy naprawdę jestem aż tak bezradna?
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z nimi szczerze. Usiedliśmy przy kuchennym stole.
– Dzieci… Ja też się boję. Boję się samotności. Boję się, że już nigdy nie będziemy rodziną jak dawniej. Ale nie chcę udawać, że wszystko jest dobrze. Jeśli macie żal do mnie albo do siebie nawzajem… powiedzcie to teraz.
Zapadła cisza. Paweł pierwszy spuścił głowę.
– Mamo… Ja cię zawiodłem. Rozwiodłem się, wróciłem z podkulonym ogonem… Nie umiem być dorosły.
Agata zaczęła płakać.
– Ja też zawiodłam… Straciłam pracę przez własną głupotę. Boję się przyszłości. Boję się być tu na zawsze.
Objęłam ich oboje. Po raz pierwszy od lat poczułam, że naprawdę jesteśmy razem – nie dlatego, że musimy, ale dlatego, że chcemy.
Od tego dnia coś się zmieniło. Praca w ogrodzie stała się mniej ważna niż rozmowy przy kawie i wspólne obiady. Zaczęliśmy opowiadać sobie historie z dzieciństwa, śmiać się z dawnych wpadek, nawet kłócić się… ale już inaczej – bez tej goryczy.
Jednak życie nie przestaje zaskakiwać. Pewnego popołudnia zadzwoniła moja siostra Barbara z Gdańska:
– Maria, muszę ci coś powiedzieć… Mama jest ciężko chora. Lekarze nie dają jej wiele czasu.
Zamarłam. Mama zawsze była dla mnie surowa i wymagająca. Odkąd wyprowadziłam się z domu rodzinnego, nasze kontakty były chłodne. Teraz musiałam zdecydować: jechać do niej czy zostać z dziećmi?
Agata i Paweł usiedli ze mną przy stole.
– Jedź do babci – powiedziała Agata stanowczo. – My sobie poradzimy.
– Tak, mamo – dodał Paweł cicho. – Zasługujesz na to, żeby się pożegnać.
Pojechałam do Gdańska z ciężkim sercem. Mama była słaba, ale przytomna.
– Maria… Przepraszam cię za wszystko – wyszeptała pewnej nocy. – Byłam zimna… bałam się okazywać uczucia.
Poczułam ulgę i ból jednocześnie. Przebaczyłam jej w myślach już dawno, ale dopiero teraz mogłam to powiedzieć na głos.
Po pogrzebie wróciłam do domu inna – spokojniejsza i pogodzona ze sobą. Ogród zakwitł na nowo: róże Agaty rosły obok marchewek Pawła. Dzieci znalazły pracę i powoli układały sobie życie na nowo.
Czasem wieczorem siadam na ławce pod jabłonią i myślę o tym wszystkim, co przeszliśmy.
Czy można odbudować rodzinę po tylu ranach? Czy ogród może być miejscem pojednania? A może najważniejsze jest to, by mieć odwagę mówić prawdę – nawet jeśli boli?
Co Wy o tym sądzicie? Czy każda rodzina ma szansę na nowy początek?