„Nigdy nie będziesz mi dyktować, jak mam żyć” – historia matki, która straciła syna i walczyła o rodzinę

– Nie będziesz mi mówić, jak mam żyć! – krzyknęła Marta, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam osłupiała, ściskając w dłoni kubek z herbatą, który nagle wydał się zbyt ciężki. W powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba, ale wszystko, co czułam, to gorycz i żal.

Nie tak wyobrażałam sobie rodzinę. Po śmierci mojego męża, Andrzeja, Michał był całym moim światem. Miał wtedy zaledwie pięć lat. Pamiętam ten dzień jak przez mgłę – telefon w środku nocy, policyjne światła odbijające się od ścian naszego bloku na Pradze. Przez lata próbowałam być dla Michała matką i ojcem. Odrabiałam z nim lekcje, chodziłam na mecze piłki nożnej, a wieczorami opowiadałam bajki, by choć trochę ukoić jego smutek.

Kiedy dorósł, byłam z niego dumna. Skończył studia, znalazł dobrą pracę w banku. Poznał Martę na uczelni – dziewczynę z sąsiedztwa, cichą i zamkniętą w sobie. Myślałam, że będzie dla niego wsparciem. Ale od początku coś mi nie pasowało. Marta była chłodna wobec mnie, unikała rozmów. Michał tłumaczył: „Mamo, ona po prostu potrzebuje czasu”.

Po ślubie zamieszkali u mnie – tak było wygodniej finansowo. Starałam się nie wtrącać w ich sprawy, choć czasem nie mogłam powstrzymać się od rad. „Marto, może ugotujesz dziś obiad? Michał lubi rosół” – mówiłam pewnego dnia. Spojrzała na mnie z irytacją: „Nie jestem twoją służącą”. Michał milczał.

Z czasem napięcie narastało. Marta coraz częściej zamykała się w pokoju, a Michał wracał późno z pracy. Czułam się jak intruz we własnym domu. Pewnego wieczoru usłyszałam ich kłótnię:

– Twoja matka znowu się wtrąca! – syczała Marta.
– Przesadzasz – odpowiedział cicho Michał.
– Nie! Albo coś z tym zrobisz, albo wyprowadzam się do rodziców!

Serce mi pękało. Przecież chciałam tylko dobrze. Chciałam być częścią ich życia, nie przeszkodą.

Wszystko zmieniło się pewnej zimowej nocy. Michał wracał z pracy samochodem. Było ślisko, padał śnieg. Telefon zadzwonił o 22:13. Policjant powiedział tylko: „Proszę przyjechać do szpitala”. Nie zdążyłam się pożegnać.

Świat mi się zawalił. Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w transie. Marta płakała w swoim pokoju, ja płakałam w kuchni. Próbowałam ją pocieszyć:

– Marto, musimy trzymać się razem…
– Nie rozumiesz! On był wszystkim, co miałam!

Zostałyśmy same pod jednym dachem, dwie kobiety połączone żałobą i rozpaczą, a jednak tak bardzo sobie obce.

Po pogrzebie Marta zaczęła coraz częściej wychodzić z domu. Wracała późno, czasem nie wracała wcale. Zostawiała po sobie pusty kubek na stole i zapach perfum w korytarzu. Pewnego dnia znalazłam jej rzeczy spakowane w przedpokoju.

– Wyprowadzasz się? – zapytałam drżącym głosem.
– Tak. Nie mogę tu dłużej mieszkać.
– Ale… przecież jesteśmy rodziną…
– Nie jesteśmy! Ty nigdy mnie nie zaakceptowałaś! Cały czas próbowałaś mną rządzić!

Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi ostatni kawałek serca. Próbowałam ją zatrzymać:

– Marto, proszę… Zostańmy razem. Michał by tego chciał.
– Michała już nie ma! – krzyknęła przez łzy. – I nigdy nie będziesz mi dyktować, jak mam żyć!

Drzwi trzasnęły po raz ostatni. Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień i niedopowiedzianych słów.

Dziś mijają dwa lata od śmierci Michała. Czasem spotykam Martę na ulicy – idzie szybko, nie patrzy mi w oczy. Słyszałam od sąsiadki, że ułożyła sobie życie z kimś innym. Ja zostałam sama ze swoimi myślami i pytaniami bez odpowiedzi.

Czy naprawdę byłam taka zaborcza? Czy można kochać za bardzo? A może powinnam była pozwolić im żyć po swojemu?

Czasem patrzę na zdjęcie Michała i pytam siebie: czy rodzina to tylko więzy krwi? Czy można naprawić coś, co pękło na zawsze?