Zostałam sama, a teraz jestem czarnym charakterem w oczach własnego syna
– Naprawdę uważasz, że to wszystko moja wina? – zapytałam cicho, patrząc na mojego dorosłego syna, który właśnie trzasnął drzwiami wejściowymi. W powietrzu wciąż unosił się zapach jego perfum i gniewu. Siedziałam przy kuchennym stole, ściskając w dłoniach kubek zimnej już herbaty. W głowie dudniły mi jego słowa: „Gdybyś była inna, tata by nie odszedł. Gdybyś nie była taka uparta, miałbym normalną rodzinę!”
Mam na imię Barbara. Pięćdziesiąt pięć lat życia, z czego ponad połowę spędziłam samotnie wychowując syna – Michała. Kiedy miał trzy lata, jego ojciec, Marek, po prostu spakował walizkę i wyszedł. Bez słowa wyjaśnienia. Zostawił mnie z kredytem na mieszkanie, rachunkami i małym chłopcem, który nie rozumiał, dlaczego tata już nie wraca do domu.
Przez pierwsze miesiące żyłam jak w amoku. Pracowałam na dwie zmiany w sklepie spożywczym na osiedlu i dorabiałam sprzątaniem u sąsiadów. Często wracałam do domu tak zmęczona, że zasypiałam w ubraniu. Michał płakał nocami, wołał tatę. Przytulałam go wtedy mocno i obiecywałam, że wszystko będzie dobrze. Ale czy sama w to wierzyłam?
Marek pojawiał się rzadko – czasem raz na kilka miesięcy. Przynosił Michałowi zabawki i czekoladki, a potem znikał na kolejne tygodnie. Nigdy nie pytał, jak sobie radzimy. Nigdy nie zapytał mnie, czy czegoś potrzebuję. Z czasem przestałam go nienawidzić – po prostu przestał dla mnie istnieć.
Michał rósł na spokojnego chłopca. Był dobrym uczniem, choć zamkniętym w sobie. Zawsze miałam wyrzuty sumienia, że nie mogę poświęcać mu tyle czasu, ile bym chciała. Ale musiałam pracować – ktoś musiał opłacić rachunki i kupić zeszyty do szkoły.
Kiedy Michał miał dwanaście lat, zachorowałam na zapalenie płuc. Przez dwa tygodnie leżałam w szpitalu. Pamiętam ten strach – nie o siebie, ale o niego. O to, kto go odbierze ze szkoły, kto zrobi mu obiad. Sąsiadka pomagała jak mogła, ale czułam się wtedy jak najgorsza matka świata.
Po powrocie do domu Michał był inny – zamknięty w sobie jeszcze bardziej niż wcześniej. Zaczęły się pierwsze kłótnie: „Dlaczego nie ma taty? Dlaczego wszyscy mają ojców oprócz mnie?” Nie umiałam odpowiedzieć na te pytania. Sama ich sobie nigdy nie zadawałam – po prostu żyłam z dnia na dzień.
Lata mijały. Michał skończył liceum z dobrymi wynikami i dostał się na studia do Warszawy. Byłam z niego dumna jak nigdy wcześniej. Pomagałam mu finansowo jak mogłam – brałam dodatkowe zmiany w pracy, rezygnowałam z własnych potrzeb. Kiedy wracał do domu na święta, widziałam jednak coraz większy dystans między nami.
W zeszłym roku Marek nagle się odezwał. Zadzwonił do Michała i zaprosił go do siebie – mieszkał teraz z nową rodziną pod Poznaniem. Michał pojechał tam na weekend i wrócił odmieniony. Zaczął wypominać mi błędy z przeszłości: „Tata mówi, że byłaś zawsze zimna i wymagająca”, „Może gdybyś była bardziej wyrozumiała…”
Czułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Przecież to ja byłam przy nim przez te wszystkie lata! To ja płakałam po nocach ze zmęczenia i bezsilności! To ja rezygnowałam z własnych marzeń dla niego!
Wczoraj doszło do najgorszej kłótni w naszym życiu. Michał wrócił z uczelni i od progu zaczął krzyczeć:
– Zniszczyłaś mi życie! Przez ciebie nie umiem ufać ludziom! Przez ciebie nie mam normalnej rodziny!
– Michał… – próbowałam go objąć, ale odsunął się ode mnie jak od obcej osoby.
– Gdybyś była inna… gdybyś nie była taka uparta…
Nie wytrzymałam:
– Myślisz, że to było łatwe? Myślisz, że chciałam być sama? Że chciałam cię wychowywać bez ojca? Każdego dnia walczyłam o to, żebyś miał co jeść i gdzie spać! Poświęciłam wszystko!
Patrzył na mnie z pogardą.
– Może właśnie dlatego tata odszedł…
Po tych słowach wyszedł z domu trzaskając drzwiami.
Siedzę teraz sama przy kuchennym stole i zastanawiam się: gdzie popełniłam błąd? Czy naprawdę jestem winna temu wszystkiemu? Czy można być dobrą matką i jednocześnie zostać czarnym charakterem w oczach własnego dziecka?
Może czasem miłość matki jest zbyt ciężka do udźwignięcia? Może nie da się wygrać tej walki bez ofiar? Czy kiedykolwiek usłyszę od niego słowo „dziękuję”? Czy kiedyś zrozumie, ile dla niego zrobiłam?