Życie, którego nie przeżyłam: „Chciałam żyć dla siebie, nie tylko dla syna i wnuków”
– Mamo, dlaczego ty zawsze musisz się wtrącać? – głos Pawła odbił się echem w pustym salonie. Stał naprzeciwko mnie, zaciśnięte pięści, oczy pełne gniewu.
Znowu to samo. Znowu jestem tą złą. Przełykam ślinę, czując znajome ukłucie w gardle. Chciałam tylko pomóc, przecież widzę, jak on się męczy z tą całą Magdą i dziećmi. Ale on nie chce mojej pomocy. Odkąd zmarł mój mąż, czuję się jak cień w ich domu – obecna, ale niewidzialna.
– Paweł, ja tylko… – zaczynam cicho, ale on już odwraca się na pięcie i wychodzi. Zostaję sama przy stole, na którym stygnie rosół. Zawsze gotuję rosół w niedzielę, tak jak robiła to moja mama. To jedyna tradycja, która jeszcze została.
Wpatruję się w okno. Za szybą szaruga, listopadowy deszcz bębni o parapet. Czuję się tak samo pusta jak to niebo. Kiedyś miałam marzenia – chciałam być nauczycielką polskiego, pisać wiersze, podróżować po Polsce. Ale życie potoczyło się inaczej.
Miałam 21 lat, kiedy poznałam Andrzeja. Przystojny, pewny siebie, starszy ode mnie o siedem lat. Zakochałam się bez pamięci. Szybko zaszłam w ciążę – wtedy to był wstyd, więc ślub musiał być natychmiast. Andrzej był dobrym człowiekiem, ale nigdy nie rozumiał moich tęsknot. – Po co ci te książki? Lepiej ugotuj coś dobrego – mawiał z uśmiechem.
Po ślubie zamieszkaliśmy u jego rodziców w małym mieszkaniu na Pradze. Teściowa rządziła wszystkim: obiady o trzynastej, pranie w soboty, okna myte co dwa tygodnie. Ja miałam być grzeczną synową i matką. Kiedy Paweł się urodził, cała uwaga skupiła się na nim. Ja… po prostu byłam.
Czasami wieczorami siadałam przy kuchennym stole i pisałam do szuflady. Wiersze o tęsknocie za czymś więcej niż codzienność. Ale nigdy nikomu ich nie pokazałam.
Andrzej zmarł nagle na zawał, kiedy Paweł miał 17 lat. Zostałam sama z dorastającym synem i kredytem na mieszkanie. Musiałam iść do pracy – zostałam sprzątaczką w szkole podstawowej. Każdego dnia patrzyłam na nauczycielki z zazdrością i żalem.
Paweł był trudnym nastolatkiem – zamknięty w sobie, zbuntowany. Często wracał późno do domu, czasem czułam od niego alkohol. Bałam się o niego każdego dnia.
– Mamo, daj mi spokój! – krzyczał, trzaskając drzwiami swojego pokoju.
Nie miałam nikogo do pomocy. Moja matka zmarła wcześnie, ojciec pił i zniknął z naszego życia jeszcze zanim skończyłam szkołę podstawową.
Z czasem Paweł dorósł, poznał Magdę – dziewczynę z sąsiedztwa. Była miła, ale zawsze czułam dystans między nami. Kiedy urodziły się wnuki – Zosia i Michałek – poczułam nowy sens życia. Znowu mogłam być potrzebna.
Ale Magda nie chciała mojej obecności.
– Pani Aniu, poradzimy sobie sami – mówiła grzecznie, ale stanowczo.
Czułam się jak intruz we własnej rodzinie. Starałam się pomagać: gotowałam obiady, odbierałam dzieci z przedszkola, sprzątałam mieszkanie Pawła i Magdy. Ale coraz częściej słyszałam: „Nie trzeba”.
Zaczęłam chorować – najpierw serce, potem stawy. Lekarze mówili: „To stres”. Ale jak mam nie przejmować się rodziną?
Któregoś dnia usłyszałam przez przypadek rozmowę Pawła z Magdą:
– Twoja mama musi w końcu zacząć żyć swoim życiem – powiedziała Magda cicho.
– Ona nie potrafi – odpowiedział Paweł.
Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego.
Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na ludzi spieszących do pracy, matki prowadzące dzieci do szkoły. Czułam się stara i niepotrzebna.
W końcu zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Halina:
– Aniu, chodź na spotkanie klubu seniora! Będzie prelekcja o podróżach po Polsce.
Nie chciało mi się wychodzić, ale poszłam – bardziej z poczucia obowiązku niż chęci.
W klubie było gwarno i ciepło. Ludzie rozmawiali, śmiali się. Prowadząca opowiadała o wycieczkach do Kazimierza Dolnego i Bieszczad. Poczułam ukłucie zazdrości – ja nigdy nigdzie nie byłam.
Po spotkaniu podeszła do mnie pani Basia:
– Aniu, jedziemy za dwa tygodnie do Torunia! Może pojedziesz z nami?
Zawahałam się.
– Nie wiem…
– No co ty! Dzieci dorosłe, wnuki też już duże! Pora pomyśleć o sobie!
Te słowa wracały do mnie przez kolejne dni jak echo.
Wieczorem zadzwonił Paweł:
– Mamo, wszystko w porządku? Nie było cię dziś u nas.
– Tak… Wszystko dobrze – skłamałam.
– Michałek pytał o ciebie.
– Przyjdę jutro.
Ale następnego dnia nie poszłam. Zamiast tego wyjęłam z szuflady stare zeszyty z wierszami i zaczęłam je czytać. Niektóre były naiwne, inne pełne bólu i tęsknoty za wolnością.
W końcu podjęłam decyzję: pojadę do Torunia.
Kiedy powiedziałam o tym Pawłowi przez telefon, zapadła cisza.
– Do Torunia? Sama?
– Tak… Chcę zobaczyć coś więcej niż tylko Warszawę i wasze mieszkanie.
– Ale…
– Pawełku… Ja już całe życie żyję dla was. Chcę choć raz zrobić coś dla siebie.
Nie odpowiedział od razu. Usłyszałam tylko ciche westchnienie.
– Jak chcesz…
Wyjazd był cudowny – pierwszy raz od lat poczułam się wolna. Spacerowałyśmy po starówce, jadłyśmy pierniki, śmiałyśmy się do łez przy kawie na rynku. Poznałam nowych ludzi – panią Krysię po rozwodzie, pana Marka wdowca po trzech zawałach.
Wieczorem w hotelu napisałam nowy wiersz:
„Chciałam być ptakiem,
zamiast tego byłam klatką,
dla syna,
dla wnuków,
dla siebie samej.”
Po powrocie Paweł patrzył na mnie inaczej – jakby pierwszy raz zobaczył we mnie kobietę, a nie tylko matkę i babcię.
– Mamo… dobrze wyglądasz – powiedział niepewnie.
– Dziękuję.
Od tamtej pory zaczęłam częściej wychodzić z domu – kino z koleżankami, wycieczki po Polsce, warsztaty pisarskie w bibliotece osiedlowej.
Magda przestała traktować mnie jak zagrożenie – może dlatego, że przestałam wtrącać się w ich życie? Zaczęłyśmy rozmawiać jak dwie dorosłe kobiety.
Czasem jednak nachodzi mnie smutek: tyle lat straciłam na życie dla innych… Czy mogło być inaczej? Czy miałam wybór?
Dziś wiem jedno: nigdy nie jest za późno na własne życie.
A wy? Czy potraficie żyć dla siebie? Czy też pozwalacie innym decydować o waszym szczęściu?